Translate

poniedziałek, 27 listopada 2017

Część II : Królowa Śniegu


                                                          Udając normalność

            Na początku wiadomo, było ciężko. Po owych dwóch wywrotkach, które zaliczyłam z D. i Ł. na jakiś czas odeszła mnie chęć na amory. Choć nie spotkała mnie de facto żadna krzywda z ich strony, to czułam się tak podziurawiona emocjonalnie, że zwątpiłam w sens dalszych znajomości. Na co dzień starałam się uśmiechać, pokazywać jak bardzo nie boli mnie sprawa z Ł., i że tak naprawdę nie stało się nic. Jednak to była bzdura.  Wewnętrznie cały czas przeżywałam i to bardzo mocno całą tą sprawę. No ale jak to, przecież nie pokażę tego innym! Zaczęłam wcielać w swoje życie politykę uodporniania się na słabości. Takie rzeczy robiłam już w sumie w dzieciństwie – uważałam, że człowiek, a w szczególności dziewczyna nie może być słabsza od chłopaków, w związku z tym starałam się ujarzmić mój charakter i przepracować swoje lęki i niedociągnięcia tak, by być w przyszłości niezniszczalna – gdy np. bałam się jakiegoś filmu, to celowo go oglądałam, nawet wielokrotnie, aby wyeliminować strach. Gdy kiedyś miałam fazę na WF, to choć padałam na twarz, zmuszałam się do zrobienia jeszcze choć jednego okrążenia, żeby stać się wytrzymalsza. I tak w kółko. W końcu doprowadziło mnie to do tego, że stałam się nieznośną chłopczycą, dzieckiem specyficznym, a potem jak się okaże – specyficznym dorosłym. 
           Tak naprawdę wyśrubowanym charakterem chciałam przykryć przytłaczającą nieśmiałość, która mnie zdominowała. Nie chciałam, by ta jedna słabostka, nad którą nie udało mi się wystarczająco dobrze zapanować zrujnowała mój wizerunek Iron Maiden. Tak i po rozstaniach z chłopakami chciałam za wszelką cenę pokazać ludziom, że mnie to nie ruszyło, że to tamci pożałują co stracili, nigdy na odwrót. Ale najbardziej ucierpiało moje wnętrze.
            Po paru miesiącach, które z pewnością nie wystarczyły, by uporać się ze stratą Ł., poznałam P. Był to dosyć ekstremalny przypadek, bo był ode mnie nieznacznie młodszy, a ja przecież do tej pory zawsze spotykałam się ze starszymi. Jednak ujął mnie swoją osobowością i nie ukrywam, że na nowo zafascynował mnie wiarą. Dzięki niemu właśnie wróciłam z fazy zwątpienia do fazy aktywnego uczestnictwa w życiu Kościoła. Ale nie o tym temat. W każdym razie przy P. poczułam znów wiarę, że może być jeszcze OK. i że może jednak jestem coś warta.

                                                           Nasz Disneyland



            Nie wiem nawet jak to się stało, ale dosyć szybko zaczęliśmy się z P. spotykać. Chyba obojgu nam trzeba było w końcu wyjść do ludzi. No i tak się zaczęło, najpierw jedno spotkanie, potem drugie, trzecie … Z dnia na dzień fascynowaliśmy się sobą coraz bardziej. W końcu nadszedł marzec i okazało się, że zostaliśmy parą. Było fantastycznie, byliśmy tacy zakochani ! Może to głupie, ale P. wydał mi się facetem, z którym chcę być już na stałe. Każdą komórką ciała pragnęłam być razem z nim, chciałam się dla niego zmieniać, kształtować na nowo swoją osobowość. Nawet to odstępstwo od żelaznej reguły starszeństwa przestało mi przeszkadzać . Było nam cudownie, wręcz nie wierzyłam, że coś takiego przydarzyło się właśnie mi.  Rozkwitłam przy nim i zaczęłam układać sobie wszystko w całość. Relacje z D. i Ł. stały się marną przeszłością, bo P. był wówczas moją teraźniejszością i przyszłością. Weszłam w ten związek całą sobą, przed żadnym facetem (no może za wyjątkiem Ł.) nie otworzyłam się wcześniej tak jak przed P. Nie przyjmowałam nawet do wiadomości, że coś nam się może nie udać. Było kolorowo i wspaniale niczym w Disneylandzie. W zasadzie to P. był moim pierwszym prawdziwym facetem – jeśli wiecie o co mi chodzi. No i właśnie w pewnym momencie zaczęliśmy nadużywać przywilejów dorosłości do tego stopnia, że o mały włos nie zakończyło się to nieciekawą przygodą dla nas obojga. Szczegółów nie będę tutaj opisywała, gdyż myślę, że to nie jest aż tak konieczne, jednakże mogę powiedzieć, że na jakiś czas ta sprawa poróżniła mnie i P. na tyle, że po pół roku związku o mało się nie rozstaliśmy.
            A tak w ogóle, pamiętacie jak mówiłam, że Ł. wcale nie zniknął ostatecznie z mojego życia? No właśnie. To był moment, kiedy wrócił. Ale tym razem to ja go ściągnęłam z powrotem.
        

                                                     Sprawa życia i śmierci


                Nie wiem co w tamtym momencie miałam w głowie, ale w związku z incydentem, który miał miejsce ogarnęło mnie takie przerażenie jak nigdy. Nie byłam w stanie racjonalnie myśleć, zwłaszcza, gdy kalendarz sugerował, że okres powinien mi się zacząć cztery dni temu. Niby niewielkie przesunięcie, ale jednak zrobiło mi się gorąco. I wtedy przypadkiem zobaczyłam, że Ł. zaczął pracę w firmie farmaceutycznej. Tak, dobrze się domyślacie. Napisałam do niego z prośbą, czy nie pomógłby mi ogarnąć czegoś na wypadek … Miałam tylko 18 lat, a moi rodzice wróżyli mi wielką, światową karierę. Gdybym ich zawiodła … Gdybym zawiodła siebie… Oczywiście Ł. odesłał mnie z kwitkiem, mówiąc, że można to rozwiązać w inny sposób, niekoniecznie posuwając się do przerywania czegoś, co się samo zaczęło. Tymczasem moje kontakty z P. były coraz bardziej napięte. Oboje byliśmy zbyt zestresowani, by móc się normalnie komunikować. Na tym tylko cierpiał nasz związek. Ja nie czułam, by on dawał mi należyte oparcie, on miał wrażenie, że się zmieniłam, że nie jestem już tą samą osobą co przedtem. Może oboje mieliśmy w tym szaleństwie trochę racji, no ale … na szczęście okazało się, że to był fałszywy alarm. Tym razem obyło się bez osób trzecich. I to dosłownie.
            Jednak nic już potem nie wróciło do normy. P. zaczął mieć coraz więcej tajemnic, ja przestawałam mu ufać. Bywało, że coraz częściej się kłóciliśmy, zamiast spokojnie porozmawiać. Zaczęliśmy wchodzić w siódmy miesiąc naszej znajomości.


                                                           Kołowrotek


            Nasze próby reanimowania związku były coraz słabsze – chyba nas oboje dopadała już pomału rezygnacja. Jednak z uporem maniaka ciągnęliśmy to dalej, myśląc, że to pierwszy, przejściowy kryzys. Jeździliśmy do jego znajomych, on zabierał mnie na randki – nie mogę powiedzieć, żeby nie próbował. Ale to już nie było to, co dawniej. W końcu po ośmiu miesiącach obopólnych prób, trzy dni po weselu mojej kuzynki, gdzie byliśmy świadkami, postanowiliśmy się rozstać. Znów zalała mnie fala bólu, a moje serce rozpadło się na kolejne miliony kawałków. Nie miałam już ochoty na nic. Czułam się do niczego, jakby ktoś rzucił na mnie klątwę. Co jest ze mną nie tak ? – zastanawiałam się próbując znaleźć odpowiedź. Ale ona uparcie nie przychodziła.
            Rany po P. leczyłam przez trzy lata. Dopiero na studiach pod wpływem kogoś innego minęło mi to ciągłe wyczekiwanie, że może tym razem mi i P. się uda. A raz mogła być po temu okazja.
           Był to dla mnie rok maturalny. W tym czasie spotykałam się z K., ale to akurat nie była poważna relacja. W każdym razie dzień przed maturą z polskiego napisał do mnie P. z propozycją tego, żebyśmy się spotkali i pogadali o starych czasach, żeby sobie wszystko ostatecznie wyjaśnić. Trochę zdziwiła mnie jego propozycja, no ale zaczęłam ją na poważnie rozważać. Jednak po dłuższym namyśle … odmówiłam. Sama do końca teraz nie wiem co mną kierowało. Może po prostu uznałam, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki? W każdym razie tak przerżnęłam pierwszą okazję na powrót do P. Druga okazja pojawiła się stosunkowo szybko, gdy zaprosił mnie na wyjazd na Mazury, gdzie wybierał się ze swoją ekipą, którą po części znałam. I co? I znów go spławiłam. A piszę o tym, bo długo tych dwóch błędów nie mogłam sobie darować. I odbijały mi się czkawką jeszcze dłuuugo potem.



                                                            Don Juan


            Jak wspomniałam wyżej, był czas, gdy spotykałam się z takim jednym K. Był on dość specyficzną osobowością, jednakże daleko ważniejsze dla mnie było to, co zrobił. Otóż był on typowym przykładem dupka, który wabi swoim chamskim podejściem kobiety. Nigdy otwarcie nie przyznał, że ma kogoś, więc gdy zaczęliśmy ze sobą konwersować, tak jakoś wyszło, że poleciałam starym schematem – rozmowa, kawa, kolejne spotkanie. Dziwnym był zbieg okoliczności podobny do historii D. i Ł., gdzie Ł. poszedł ze mną na półmetek, bo sprawa z D. się delikatnie mówiąc rozjechała. Podobnie było i tutaj. Zbliżała się studniówka, na którą miałam iść z P. Niestety, z uwagi na fakt, że rozstaliśmy się dwa miesiące przed balem, a ja znów nie chciałam pokazać, że jestem słaba, poszłam na nią z K. I to był kolejny katastrofalny błąd. Wszyscy mają wspomnienia z balu maturalnego mieszczące się w granicach „OK” i „zajebiście”. Dla mnie to był prawdziwy koszmar.
         Tego, jak potraktował mnie K. nie zapomnę nigdy. Zbeształ moje ego z błotem, pokazał mi, że jestem tylko małą zabawką w wielkim pokoju zabaw. Wykorzystał moją naiwność i tym samym świetnie się bawił mając na boku swoją pannę. Gdy wchodziłam w tę znajomość, nie miałam pojęcia, że ktoś jest w jego życiu. A gdybym wiedziała na pewno nie wchodziłabym w nią dalej. Wszakże mając w pamięci historię z D. i to jak się wtedy czułam, gdy zdradził mnie z tamtą czarownicą, obiecałam sobie, że nigdy nie będę tą trzecią, która rozbija związek. No ale stało się, K. bajerował mnie i tamtą pannę równolegle, robiąc nam siekę z mózgu po mistrzowsku. Czy w tym ponurym kabarecie był ktoś jeszcze ? Nie wiem. I chyba nawet nie chciałam tego wiedzieć. Niemniej, gdy dowiedziałyśmy się nawzajem o swoim istnieniu zaczęła się prawdziwa wojna. Bez sentymentów.
                                              

                                                           Wojna Trojańska

            Nie wiem czemu gdy dostałam od niej pierwszą wiadomość mniej więcej o treści „Ty k… odpier… się od mojego faceta zdz…o jeb…, bo ci łeb rozpierd…. o beton suko pierd…”, obudził się we mnie instynkt walki. Napisałam wtedy do K. z żądaniem, aby wyjaśnił mi całą sytuację. W końcu laska wzięła się z nikąd, z dnia na dzień, więc nie do końca kumałam co jest grane. A on? Stwierdził bezczelnie patrząc mi prosto w oczy, że to jego chora psychicznie była, która nie może pogodzić się z rozstaniem. Uwierzyłam w to, bo mało wariatów na świecie? Nie przejmując się już aż tak jej mailami, kontynuowałam znajomość z K. Jednak tamta była twardą zawodniczką i jej groźby zaczęły przybierać coraz ostrzejszy charakter. Groziła, że wie, gdzie się uczę i może „pociąć mi ryj”, jeśli nie zostawię w spokoju K. Czy wtedy odpuściłam sobie wreszcie tego faceta? Nie. A wiecie dlaczego? Bo naiwnie dalej oszukiwałam samą siebie, że o tę znajomość warto jest walczyć. I walczyłam. Parę razy wdałam się nawet w ostrą pyskówkę z ową damą, ponieważ nie mogłam pozwolić dmuchać sobie w kaszę. I choć laska była ode mnie starsza o rok czy dwa, to taki był z niej „kozak”, że po każdej wiadomości ode mnie szybko mi odpisywała w swoim charakterystycznym już stylu i od razu mnie blokowała na fejsie na jakiś czas, bojąc się kolejnej zjeby w wiadomości. Tak, może to niektórych zdziwi, ale był czas, że naprawdę potrafiłam pocisnąć każdemu, kto  mi podpadł.
           W okresie owych „internetowych wojen” cierpiałam coraz bardziej tkwiąc w tej znajomości. To było chore i dziś wiem to bardzo dobrze. Jednak wtedy perspektywa przerwania tej toksycznej, pełnej zakłamania i oszustw relacji wydawała mi się jeszcze straszniejsza od pozostania w niej. Wtedy też moja samoocena dotknęła dna, na którym siedzi do dziś. Przestałam w siebie wierzyć, sądziłam wręcz, że tak naprawdę nikomu się nie podobam i jestem przedmiotem, który można wyrzucić za siebie, gdy się go już wykorzysta. Byłam ciągle podenerwowana, zła, nie umiałam się na niczym skupić. Każdy dzień fundował mi nowe napięcie czy aby na pewno ta wariatka z „Internetów” nie zechce wcielić w życie swoich pogróżek. Stałam się kłębkiem nerwów i frustracji. Ale w końcu pewnego dnia wstałam i postanowiłam przerwać ten łańcuch upokorzenia. Dosyć zabawy. Ruszyłam na wojnę.

                                                                   Katharsis


            Nie będę ukrywała, że dużo pomógł mi mój wieloletni przyjaciel, S., który w tamtym okresie często ze mną rozmawiał i od czasu do czasu udzielał mi wskazówek i porad. I co śmieszne z S. nigdy nie połączyła mnie żadna romantyczna więź. Odkąd go poznałam zawsze byliśmy dla siebie jak rodzeństwo i choć bywało, że sobie dokuczaliśmy, to jednak zawsze mogłam na niego liczyć. Wtenczas właśnie jedna z rozmów z S. uświadomiła mi, że nie mogę pozwolić na dalsze traktowanie mnie w ten sposób, na jaki sobie K. pozwalał. I jeszcze tego samego dnia, wieczorem w bardzo ostrych słowach usunęłam K. ze swojego życia. Tym samym, choć znów nie bez domieszki rozżalenia, poczułam jak coś spada z moich ramion i daje mi tym samym jakąś ulgę, której od dawna bardzo mi brakowało. Poczułam się przeraźliwie wolna, i słowo „przeraźliwie” wcale nie jest tutaj przypadkowe. Znów mogłam ruszyć na „łowy”.
            I zmagając się ponownie z dziurą w moim sercu bezmyślnie zaangażowałam się w listopadzie w nowy związek, z innym chłopakiem, choć tej decyzji akurat nigdy nie zrozumiałam sama. Tym razem nie chciałam bowiem „zapchać” czymś, a raczej kimś tej pustki w środku. Tym razem chodziło mi o …odegranie się na facetach za wszystkie doznane od nich upokorzenia? Udowodnienie sobie, że nie wypadłam z gry i dalej jestem aktywnym graczem? A może po prostu chciałam dalej czuć się pożądana i chciana? W każdym razie znajomość z tym chłopakiem była bardzo hybrydowa i nie nosiła z całą pewnością znamion typowego związku. Byliśmy raczej jak starzy znajomi z jednego bloku, którzy spotykają się codziennie, by wspólnie spędzać czas, ale de facto nie łączy ich nic poza tym. Tutaj należy zauważyć, że ja też nie zachowałam się do końca fair wobec niego. Udzielając na jego pytania odpowiedzi, które bardzo dobrze chciał usłyszeć, nie będąc z nim też w stu procentach szczera, wymagałam od niego pójścia na studia i niejako „dopasowanie się do mojego poziomu”. Wtedy byłam już na pierwszym roku studiów, więc moja logika nie pozwalała mi spotykać się z kimś, kto nie był na podobnym poziomie edukacyjnym co ja. To było puste i głupie myślenie, no ale cóż … Na pewne rzeczy patrzy się inaczej z dalszej perspektywy. W każdym razie z owym facetem, który też dziwnym zbiegiem okoliczności nazywał się tak, jak mój przyjaciel przywołany na początku tego akapitu, nie łączyła mnie żadna trwała i silna relacja. Skutkiem tego rozstaliśmy się już w maju, w ciągu tego samego roku akademickiego.

                                                               Half-dead


            I tutaj już niedaleko do tego, co widać dzisiaj. Od czasów S. nie spotykałam się nikim na dłużej. Moje „parcie na związki” zamieniłam na ciekawość innych, wysublimowanych przez siebie osób. Miałam epizody z portalami randkowymi, które jednak służyły mi jako narzędzie poznawania różnych osób z różnych grup społecznych. Tak naprawdę już w związku z S. poczułam się tak dziwnie martwa wewnętrznie. Nic tak naprawdę nie budziło już mojej radości, a jedynie jej marne przebłyski raz na jakiś okres czasu. Moja charyzma i żywotność gdzieś uleciały, przez co sprawiam często wrażenie nadętej mumii, która gardzi wszystkim naokoło lub daje wrażenie „specyficznej” lub „dziwnej” osoby. Staram się nad sobą pracować i to właśnie moje studia dają mi spory materiał do zastanowienia i przepracowania go samodzielnie ze sobą. Jednak efekty tej pracy przychodzą bardzo mozolnie i naprawdę w powolnym tempie. Patrzę na ludzi wokół, na moich znajomych i widzę w nich radość, chęć życia i kontaktów z innymi. We mnie tym czasem panuje taki chaos, że nie potrafię sama się z niego wydostać. Chciałabym być taka jak inni, tzn. radosna, zabawna, charyzmatyczna. Chciałabym być taka jak dawniej, za czasów, gdy jeszcze spotykałam się z P. Ale nie potrafię „do siebie” wrócić. Moje wysiłki spełzają na niczym, mam jedynie poczucie umykającego czasu. Gdy teraz ktoś pyta mnie o wiek, mam niemalże automatycznie ochotę powiedzieć, że mam 25 lat, choć faktycznie niedługo skończę 21. Czuję się dziwnie pusta i samotna. Jednak gdy mam okazję wyjść do ludzi, moja jaźń krzyczy niemalże o to, by wrócić z powrotem do mieszkania, zamknąć się w czterech ścianach i igdzie nie wychodzić. Nie raz współlokatorka namawia mnie na wyjście do klubu, do kina czy na miasto. I serio, w jakiś sposób chcę tam z nią iść, bo wiem, że tak robią ludzie w naszym wieku, tak poznaje się innych ludzi i spędza czas, ale przecież z drugiej strony nie pójdę. Mam poczucie niższości wobec innych, moja figura przypomina szafę trzydrzwiową oszkloną, nogi są jak wałki, a o tańcu nie mam zupełnie żadnego pojęcia. Za szczególną piękność też się jakoś nie uważam, choć są tacy, co twierdzą, że mam całkiem ładną buzię. Po co mam więc iść? Żeby się publicznie ośmieszyć? Wylądować potem na Spotted jako „najlepsza” tancerka w regionie? Nie. Już lepiej siedzieć w domu.
            Nie ufam ludziom. Gdy ktoś mówi mi komplement, nie umiem go normalnie przyjąć, zawsze węszę jakiś podstęp lub podejrzewam, że ktoś się ze mnie zwyczajnie nabija. Nie umiem z nimi rozmawiać, bo zdominowała mnie nieśmiałość, a fakt, że przez tyle lat coraz bardziej zamykałam się w sobie wcale nie ułatwia mi sprawy. Nie wiem w ogóle o czym z nimi rozmawiać. O pogodzie? O pierdołach typu „co tutaj robisz?”, „z kim tutaj jesteś?” ? Przecież to żałosne. Czuję się jak zamknięta w klatce. W klatce swojej głowy.
            W najbliższym czasie zamierzam udać się po pomoc do specjalisty. Nie po to, bo to teraz modne czy coś. Po prostu mam już dosyć prawie codziennego ostatnimi czasy płaczu i poczucia rozżalenia. Moje studia poza tym uczą, że nawarstwiające się problemy prowadzą do cholernie poważnych konsekwencji. A nie uśmiecha mi się walka z jakąś depresją czy coś. Przynajmniej nie z takiego powodu.
            Chcę o siebie zawalczyć, jednak czuję, że brakuje mi motywacji. Ten i poprzedni wpis jest adresowany do wszystkich, z którymi się spotykam na co dzień. Nie chcę litości, może po prostu część z Was popatrzy na mnie trochę inaczej niż dotychczas. Każdy ma w życiu ciężkie momenty, nie każdy jednak chce o nich uczciwie i otwarcie mówić. Życzcie mi powodzenia i proszę, trzymajcie za mnie kciuki, żeby udało mi się pokonać większość z tych słabości. To była moja spowiedź.
                                                                                  

Narcyz Borderline.

niedziela, 26 listopada 2017

Cholernie osobisty wpis.


CZĘŚĆ I : Okruch lodu.

                                   Chcę się wyspowiadać.

Cześć.

A więc zacznę tak :

jeszcze nigdy przedtem chyba nie było tutaj tak osobistego wpisu. Chcąc się uzewnętrznić pisałam o swoim stosunku do aborcji, poruszałam psychologiczne wątki, pokazywałam przenośnie środkowy palec władzy i polityce, komentując to, co mnie najbardziej ruszało w obecnych czasach.

Ale dziś dosyć. Nie będzie wpisu o depresji, negacji polityki, czy pocisku w stronę KODu. Dziś chcę wylać trochę siebie, zrobić mały rachunek sumienia, by ruszyć dalej. W końcu blog, to taki internetowy dziennik, czyż nie tak?

                                    Dziecko szczęścia.

              A więc zacznę od początku. Zawsze byłam dzieckiem, które musiało się wyróżniać. Zaszczepili to we mnie już moi rodzice. Gdy w przedszkolu inne dzieci uczyły się pisać literki, ja już musiałam umieć napisać pełne słowa. Gdy w klasach 1-3 dzieci uczyły się dopiero liczenia do 100, ja już operowałam dodawaniem, odejmowaniem i resztą tego horroru matematycznego w sposób przyzwoicie biegły. Gdy przyszło 4-6 zaczęto mi kupować encyklopedie, abym mogła zaszokować nauczycieli swoją elokwencją i intelektem. Nie powiem, że to jakaś wina moich bliskich. Skłamałabym, gdybym napisała, że nie odpowiadały mi ciągłe pochwały i zazdrosne spojrzenia kolegów, gdy nauczyciel po raz kolejny dał mi szóstkę. Olimpiady i konkursy? Bez mojego udziału chyba nie obyły się żadne. W swoim podstawowym dorobku mam Mistrza Ortografii powiatu zambrowskiego 2008 roku, kilka mniejszych zwycięstw na konkursach polonistycznych, oraz 7. miejsce w Ogólnopolskiej Olimpiadzie Wiedzy EDI dla szkół podstawowych i gimnazjalnych, o czym zapomniała mi napisać na świadectwie po 6. klasie moja wychowawczyni. No ale do rzeczy.
                Jak już mówiłam, podstawówkę wspominam jako pasmo sukcesów edukacyjnych, kujoństwa i szeroko pojętego rozwoju osobistego. Ale także jako okres, gdy mogłam powiedzieć, że miałam prawdziwych kolegów. Bo potem było już tylko gorzej.

                              Z wizytą w (nie)swojej bajce 


                Z chwilą wejścia do gimnazjum mój kolorowy jednorożcowy świat runął jak mur pod naporem rozpędzonego czołgu. O ile w podstawówce na prowincji liczyły się dobre stopnie oraz to, kto komu da ODPISAĆ NA SPRAWDZIANIE, o tyle gimnazjum wyprowadziło mnie z takiego myślenia. Weszłam w świat okrutnego zakłamania, szmerów i szeptania za Twoimi plecami. Miejsce uznania nie zajmowała już wiedza czy intelekt, a melanże, makijaże i bycie cwaniakiem klasowym. Przynajmniej to liczyło się dla moich rówieśników. Omamiona wciąż legendą przeszłości w pierwszej klasie gimnazjum nadal uczyłam się dobrze, miałam nawet najlepszą średnią ocen na całym roku, co szczególnie nie w smak było jednej z moich znajomych w klasie (bo nawet po tylu latach raczej nie mogę się przełamać, by nazwać ją swoją koleżanką). Byłam wtedy jeszcze otwartym dzieckiem, chętnym do zawierania nowych znajomości i doświadczania nowych rzeczy. Z iście dziecinną naiwnością chciałam budować swój stary świat w nowej szkole. Niestety. A może ... ?
Gimnazjum mnie zniszczyło. I mówię to z pełną odpowiedzialnością. W gimnazjum rówieśnicy zaczęli wyśmiewać moją ambicję, porównując mnie do "gwiazdeczek", malujących się i chodzących na ostro zakrapiane imprezy (przynajmniej w ich opowieściach). Nie muszę tu chyba dodawać, że nie wypadałam korzystnie w takim porównaniu. Moja dziecięca chęć zaprzyjaźnienia się ze wszystkimi dookoła, oraz wówczas jeszcze szerokie zaufanie stawało się wielokrotnie obiektem drwin i perfidnego wykorzystywania. Z lubianej osoby zostałam wypchnięta na obrzeża. I zaczęłam się czuć z tym cholernie źle. Wręcz okropnie.

                                           Ja Wam pokażę !


              Nie dziwi mnie samej więc już fakt, że w połowie drugiej klasy gimnazjum chcąc "wkupić się" naiwnie w łaski grupy zaczęłam wagarować. Zbiegło się to niefortunnie z wypadkiem, którego doświadczyła wtedy moja mama, więc gdybym szukała usilnie wymówek na swoją głupotę, pewnie napisałabym teraz, że to też przyczyniło się do mojego destruktywnego postępowania. Ale nie. Kierowała mną tylko i wyłącznie chęć powrotu na łono klasowe. Chciałam odzyskać to, czego tak bardzo mi brakowało - akceptację i sympatię mojej klasy.
             Naturalną konsekwencją takiego postępowania rzecz jasna było to, że z jednej z najlepszych uczennic stoczyłam się na takie dno, że groziło mi kiblowanie z matmy na drugi rok w tej samej klasie. Wpadłam także w nie do końca dobre towarzystwo, które jednak nauczyło mnie, że człowiek z okrzykniętej złą sławą dzielnicy to dalej człowiek. Może to właśnie chwilowe zadawanie się z takim środowiskiem popchnęło mnie w późniejszych latach na resocjalizację ? Nie wiem. W każdym razie opuszczenie się w nauce nie zaskutkowało pożądanymi efektami. Klasa dalej mnie nienawidziła, a po tym, jak wydało się, że chodzę na wagary zyskali tylko kolejny powód do wyszydzania i kpin. Z biegiem czasu stawałam się coraz bardziej zamknięta w sobie, nieufna i podejrzliwa w stosunku do innych ludzi. Wagary już nie były dla mnie narzędziem do wejścia w łaski rówieśników, a metodą ucieczki od nich. Moi rodzice, zanim jeszcze zaczął się cały problem raczej bagatelizowali całą sprawę mówiąc, że w przyszłości życie jeszcze bardziej da mi w dupę, więc pora zacząć się już hartować. Może też dlatego potem przestałam im nawet mówić o swoich problemach i opanowałam sztukę ukrywania swoich przeżyć na tyle, że zostało mi to do dziś ?

                                                            Książę

                 Wraz z wagarami pojawił się pierwszy chłopak. Był niewiele starszy ode mnie, chyba cztery czy pięć lat. Ale nie spotykałam się z nim bynajmniej dlatego, że miałam jakąś silną potrzebę miłości. Odrzucona przez rówieśników, naciskana przez bliskich do osiągania jak największych wyników potrzebowałam po prostu czyjejś bezwarunkowej akceptacji. Dziś mogę to określić w miarę precyzyjnie, bo studia nauczyły mnie pewnych rzeczy, ale wtedy moje emocje były jedną wielką burzą, w której co rusz pojawiało się coś nowego. W każdym razie spotykając się z nim nie czułam euforii, motylków w brzuchu i tych innych pierdoł, o których tak hucznie rozpisywały się ówczesne gazety dla nastolatek. To były po prostu spotkania z drugą osobą, która nawiasem mówiąc, podobnie jak ja miała wtedy szkołę w dupie.
Ta chwilowa zmiana w moim życiu pokazała mi inną alternatywę życia oraz innych ludzi, na których pewnie wcześniej nie zwróciłabym większej uwagi, Poznałam m.in. chłopaka z dzielnicy, która w moim mieście nie ma najlepszej sławy i zobaczyłam, że powiedzenie "nie taki diabeł straszny, jak go malują", ma faktycznie zastosowanie w życiu. Zobaczyłam, że są ludzie, którzy mają w życiu jeszcze gorzej, a przynajmniej to, że potrafią dać mi złudzenie, że mnie rozumieją.
                Jeśli już dotarłeś/łaś do tego miejsca, to pewnie zastanawiasz się, czy wtedy robiłam to, co większość dziewcząt w tym wieku ma dzisiaj za normę. Czy paliłam, piłam i puszczałam się na prawo i lewo korzystając z tego, że nie jestem w szkole? Otóż ... nie. Choć bunt młodzieńczy wszedł mi bardzo mocno, to jednak wystrzegałam się takich praktyk, bo gdzieś z tyłu głowy, dalej siedział ten kujon i upominał mnie, że pewnych granic się nie przekracza, a złamanie zbyt wielkiej ilości z nich w tym samym czasie będzie groziło czymś o wiele gorszym niż drwiny rówieśników. Jedyne, czego spróbowałam wtedy z powyższego zestawu to były papierosy. Ale to był jednorazowy, krótki incydent, dzięki któremu wiem dzisiaj np. jak "wypala się szluga na cygaretkę". Poza tym nie robiłam nic innego.
               W końcu jednak moi rodzice, zauważyli, że coś się niedobrego zaczyna ze mną dziać. Jednak jak zwykle w takich przypadkach zorientowali się o cztery tygodnie za późno. Jednak kiedy już nauczyciele pokazali im kosmiczną ilość moich absencji w szkole, wzięli się ostro za moje "resocjalizowanie". Natychmiast narzucili mi drobiazgową kontrolę, odebrali telefon komórkowy, przez jakiś czas, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, nawet odbierali mnie ze szkoły o wyznaczonej godzinie. Próbowali mnie odciąć od złego towarzystwa i prawie im się udało. Prawie, bo przyszedł czas, gdy owo towarzystwo samo się o mnie upomniało.
Czy wspomniałam już o tym, że chodząc na wagary i poznając innych ludzi o podobnym podejściu do mojego ówczesnego, kopnęłam w zad tego chłopaka, z którym "niby chodziłam" i zakochałam się w jego koledze? W tym samym, który pochodził z tej koszmarnej dzielnicy? Jeśli nie, to wiedzcie, że tak właśnie było. I ów chłopak wtedy też się do mnie przywiązał. Na tyle, że gdy ojciec zatrzymał mnie jednego dnia w domu, nie puszczając tym samym do szkoły, to wsiadł na rower i przyjechał do mnie, by porozmawiać z moim staruszkiem. Dziś wszyscy się z tej historii śmiejemy, bo okoliczności serio były zabawne, ale wtedy  udowodnił mi, że naprawdę mu na mnie zależy. Pamiętam, że ojciec wtedy próbował go wyrzucić z naszej posiadłości, ale N. uparł się,że musi ze mną porozmawiać. I wtedy ojciec KAZAŁ MI z nim zerwać. Ot tak, po prostu.
Wspominam, że wtedy byłam tak okropnie na nich [rodziców] wściekła, że pierwszy raz w życiu popchnęłam moją mamę. I to była jedna z najgłupszych rzeczy w moim życiu, bo gdyby nie szybka interwencja babci, pewnie mama rozwaliłaby sobie skroń o szafkę. No cóż, nie wiem czy mogę się wobec tego bronić, powiem jednak, że burza hormonów oraz nakazanie mi zakończenia więzi z człowiekiem, który (jak wtedy mi się zdawało) był moją bratnią duszą była dla mnie tak niemożliwa do wyobrażenia sobie i ogarnięcia jej, że świat przesłaniała mi furia. Ostatecznie jednak przeniosłam nasze kontakty z tym chłopakiem do podziemia, tzn. rozmawiałam z nim w tajemnicy przed rodzicami, szczegółowo umawiając się z nim we wszystkich wolnych chwilach, gdy udawało mi się umknąć uwadze rodziców.
                Gdy teraz to piszę przypomina mi się jeszcze, że kiedyś N. z drugim kolegą, oraz moimi dwiema koleżankami z klasy przyszli do mnie z niezapowiedzianą wizytą (w sumie nie mieli jej jak zapowiedzieć - byłam medialnie totalnie odcięta od świata). O reakcji rodziców chyba wspominać nie muszę. Gdy ojciec zobaczył całe towarzystwo kazał im pięknie po staropolsku "wypierd..." . A ja miałam tylko w kwestii formalnej się z nimi pożegnać i wskazać drogę do bramy.
Pamiętam, że strasznie wtedy rodziców nienawidziłam za to i okropnie się im buntowałam. Oni jednak w odwecie zaganiali mnie do pracy w gospodarstwie, co tylko potęgowało moją nienawiść. Apogeum osiągnęło to wszystko, gdy N. zmęczony wszystkimi barierami, które postawili między nami moi rodzice postanowił zakończyć naszą znajomość. Wtedy miałam wrażenie, że wyjdę z siebie. Nie wyszłam. Tylko gryzłam się z całą swoją wściekłością w środku.
                Pod koniec wakacji dopiero mi to permanentne wkurwienie przeszło, ale tylko trochę, bo znów stanęłam oko w oko ze świadomością, że wracam do tego diabelskiego cyrku, jakim jest moja klasa.
A jeszcze a propo klasy : wspominam ją jako festiwal obłudy i nikczemności. Gdy myślę "gimnazjum", od razu na pierwsze skojarzenie wchodzi mi "brak zaufania" i właśnie "obłuda". Sympatie i antypatie w tej grupie zmieniały się szybciej niż liderzy opozycji w dzisiejszej Polsce. Pamiętam szczególnie jedną grupę dziewczyn, które jednego dnia razem omawiały wypad na Wnory (czyli dla osób niewtajemniczonych - na dyskotekę w owej miejscowości), a już po południu tego samego dnia, gdy jedna wcześniej gdzieś wychodziła, dwie pozostałe obrabiały jej dupę za plecami tak zaciekle, że gdyby rozdawali nagrody za największą obłudę roku zajęłyby pierwsze miejsce egzekwo (czy jakoś tak). Ale żeby nie było, że tylko dziewczyny były jakieś inne. Chłopaki też "podtrzymywali" poziom. Debil palantem poganiał i z głupkiem szedł pod rękę. Wiem, że jestem surowa w tej opinii, a przy tym cholernie subiektywna, ale tylko tak z czystym sercem mogę określić pewną grupę przedstawicieli płci przeciwnej w naszej ówczesnej klasie. Użycie innych określeń, bądź też określeń o innej konotacji byłoby tutaj poważnym przekłamaniem.
Jeśli zaś idzie o pozostałą część grupy (bo też nie wszyscy zaliczali się do dwóch powyższych typów) to były to raczej osoby chłodne, trzymające się emocjonalnie z dala od tych osobników i tolerujących ich obecność w klasie jedynie z konieczności, nie z emocjonalnego przywiązania.

                                   Kolejne lata odsiadki


              Po gimnazjum, które mimo wszystkich turbulencji po drodze udało mi się jednak zakończyć z czerwonym paskiem, przyszedł czas na liceum. Nauczona przez życie zasady "nie ufaj, nie przywiązuj się do nikogo, miej wszystko w głębokim poważaniu", weszłam do nowo-starej grupy z postawą Królowej Śniegu, a więc osoby, która była absolutnym przeciwieństwem dziecka, które przyszło do gimnazjum - chłodnej, nie dbającej o nawiązanie bliższej więzi z nikim z klasy, zamkniętej w sobie i na innych. A dlaczego napisałam tam wyżej, że przyszłam do nowo-starej grupy? Bo część "bardziej ambitnych", tak nazwijmy ich osób z mojej starej klasy przywędrowała za mną do liceum. W ogóle z tym to był niezły meksyk, bo osobiście nie chciałam spędzić kolejnych trzech lat w murach szkoły, która wcześniej dała mi tyle cierpień i nieprzyjemnych wspomnień (moje liceum mieściło się w tym samym budynku co gimnazjum i w żaden sposób nie było od niego oddzielone). Upierałam się do rodziców, że chcę uczyć się w innym liceum w Zambrowie, lecz moi rodzice, choć nigdy się do tego otwarcie nie przyznali bali się, że idąc do tamtej drugiej szkoły, spotkam starych kolegów, z którymi wagarowałam i ich marzenie o dobrze wykształconej córce pójdzie się je...ć jak francuska prostytutka. Tak więc założyli twardą opozycję wobec tego pomysłu i swoim zachowaniem skutecznie zniechęcili mnie do podjęcia nauki w tamtej szkole. Jednak nie nakłonili mnie też do pozostania w starych murach. Podniosłam więc pomysł, że w takim razie złożę dokumenty do jednego z najlepszych wówczas białostockich liceów w całym województwie podlaskim, jednak i do tego pomysłu otrzymałam krytykę. Powód ? "Siedziałaś tyle lat na dupie w domu, więc na pewno sobie nie poradzisz w Białymstoku. To duże miasto, a ty tam nikogo nie znasz. Zgubisz się już pierwszego dnia. I będziesz płakać, żeby cię przenieśli z powrotem do Zambrowa. Jeszcze będziesz mieć czas, żeby wyfrunąć z domu. Spokojnie". Tak więc otrzymując tak konstruktywny doping, nie pozostało mi nic innego, jak iść na odsiadkę do znienawidzonej szkoły. Na kolejny trzyletni wyrok.
                Pewnie zapytasz teraz Drogi Czytelniku, dlaczego się wtedy nie zbuntowałam, nie poszłam za głosem własnego rozsądku? Otóż wyglądało to tak, że byłam wtedy całkowicie uzależniona finansowo od moich rodziców. A jednak w Białymstoku utrzymać się jakoś trzeba. A oni jak by się uparli, to zmusiliby mnie do szybszego czy bardziej odciągniętego w czasie powrotu do domu. Serio.
                Tak więc jak pisałam, kolejne trzy lata spędziłam w znienawidzonych murach. Nienawidziłam po cichu każdego dnia spędzonego tam. A w dodatku miałam w liceum taką wychowawczynię, która chyba po prostu wylosowała sobie mnie i kilka innych osób na jarmarku nienawiści i skutecznie eksponowała ją w stosunku do nas przez całe trzy lata. Tak naprawdę liceum daję jednego plusa za dwie nauczycielki, które spotkałam tam na swojej drodze - a była to opiekunka gazetki szkolnej, w której udzielałam się przez bodajże cztery czy pięć lat i moja nauczycielka WOSu i historii, która zapadła mi w pamięć swoimi tekstami, które rzucała na zajęciach oraz solidnym i konkretnym stylem bycia, który nie znosił lenistwa i nieprzygotowania, a także chamstwa i zbędnych dyskusji. W tych dwóch osobach tak naprawdę znalazłam oparcie i tylko te dwie osoby z całego ogromu kadry pedagogicznej wspominam w miarę dobrze.
Poza tym w samej mnie niewiele się zmieniło. No dobra, zamykałam się coraz bardziej i to chyba właśnie w liceum zaczęłam kreować swój wizerunek lodowatej suki, która patrzy na wszystko z góry. Ta fasada, którą uparcie budowałam cały czas pomagała mi pokazywać moim wrogom, że mam głęboko gdzieś ich marne i żałosne zaczepki, a tzw. "cipeuszy" trzymała z dala ode mnie. Choć nie zawsze.
              Pamiętam jak jeden z nich w pierwszej liceum zaczął do mnie podbijać z jakimiś wyjętymi chyba ze żłobka tekstami na podryw. Byłam tak głęboko zdumiona jego poczynaniami, że pamiętam jak dziś, jak odjęło mi mowę, gdy on zaczął długo ćwiczoną swobodną bajerę przy szafkach po zajęciach z niemieckiego. Pamiętam ten neon, który zapalił mi się w głowie "WTF?!", gdy gość zaczął nawijać o numerkach z dziennika. Jednak aby nie drążyć całej sytuacji rzuciłam mu wtedy tylko zdawkowe "aha" i w ten sposób ukróciłam jego romantyczne zapędy w moją stronę. I dobrze, bo choć zapewne uroku i inteligencji mu nie było brak, to jednak średnio wyobrażałam sobie nas jako parę. A właściwie to w ogóle sobie tego nie wyobrażałam.
Wtedy ogólnie nie interesowali mnie rówieśnicy. Może zabrzmi to trochę jak tekst ze słabego sitcomu amerykańskiego, ale czułam, że są dla mnie tacy niedojrzali, że potrzebuję kogoś, kto porozmawia ze mną na poziomie i tym samym pozwoli mi na poszerzenie także swoich horyzontów. W ten sposób poznałam D. Był chłopakiem z mojego miasta i choć już się nie uczył, to był zatrudniony w firmie należącej do jego rodziny. Wiem, co sobie pomyślałeś teraz Czytelniku. "Ale blachara z niej". Ale nie. Nie chodziło mi wtedy o kasę. Liczyło się  naprawdę to, co to za człowiek. Równolegle z D. poznałam innego, rok od niego starszego Ł. I szczerze mówiąc to ten drugi skradł moje kamienne, lodowate serce na długi czas. Gdy pierwszy raz się z nim spotkałam, ujął mnie jego styl bycia i to zajebiste poczucie humoru, które posiadał. Poza tym miał tak urocze dołeczki w buzi, gdy się uśmiechał, że oszalałam na punkcie nich samych dla niego. Ale do rzeczy. Ł. wydawał mi się tak podobny do mnie charakterem, tak idealnie do mnie dopasowany, że zupełnie straciłam dla niego głowę. Nie przeszkadzał mi już zupełnie fakt, że pochodził z niepełnej rodziny, wręcz przeciwnie, imponowało mi to, że mimo tego studiuje, pracuje i ma taką pogodę ducha i jest tak otwarty w kontaktach z innymi. Czułam, że mogę się od niego wiele nauczyć. A więc Ł. w dużej mierze mnie zbudował. Wydobył ze mnie cechy, o których istnieniu przedtem nie miałam pojęcia, nauczył riposty i refleksyjnego myślenia. Pokazał, że zawsze trzeba o siebie walczyć, nawet, gdy wielokrotnie przytłacza cię liczba przeciwników. Dał mi nadzieję i tak potrzebne mi oparcie, rozumiał mnie jak nikt inny. Zwierzałam mu się ze wszystkiego, wiedział o mnie niekiedy więcej, niż moi rodzice. Przebywanie z nim dawało mi niesamowitą siłę i radość, której od tak dawna ciężko mi było zaznać. I co wtedy się stało ? Znów weszli moi rodzice. Ocenili go tylko po jednym zdjęciu. Powiedzieli, że jest cwaniaczkiem, który żywi się moją naiwnością i na pewno zechce mnie wykorzystać. I zabronili mi się z nim spotykać i zapraszać go do siebie. ZNOWU.
Strasznie mnie to zabolało, bo nie mogłam sobie wyobrazić, dlaczego znów mi to robią. Choć z Ł. nie znaliśmy się za długo (pół roku), to zdążyłam się z nim tak symbiotycznie związać, że oderwanie mnie od niego groziło niemalże fizycznym bólem. Nie chciałam go stracić. Był mi potrzebny i niezbędny do życia. Jednak Ł. wyczuł niechęć moich rodziców i nie chcąc być kością niezgody między mną a nimi, zaproponował przeniesienie znajomości do kuluarów, tak, by nie rzucać się moim rodzicom w oczy.
Co za tym szło, zmniejszyła się częstotliwość naszych spotkań, kontakty, choć w podobnej częstotliwości co wcześniej stawały się krótsze. Brakowało mi go tak strasznie, że nie raz płakałam wtulona w poduszkę. Ale przekaz rodziców był jasny : "dopóki z nami mieszkasz, mamy wpływ na to z kim się kontaktujesz". A dokąd miałabym wtedy pójść? Gdzie szukać alternatywy? Znajomość z Ł. się rozwijała, ale nie aż tak bardzo, abym miała się do niego przeprowadzić. Zresztą miałam dalej swoje własne granice w głowie. I one również nie pozwalały mi na wyprowadzkę w tym wieku i z takiej przyczyny z domu. A więc posłusznie ograniczyłam z nim kontakt. Ale nie zerwałam go zupełnie.


                                   Pożyczony narzeczony


                   I tutaj w historię wchodzi właśnie wcześniej wspomniany D. Moja rodzina dobrze znała jego rodzinę i miała o niej jak najlepsze zdanie. Co za tym idzie, gdy postawili sobie za cel odseparowanie mnie od Ł, zaczęli mnie popychać w ramiona D. On sam też często do mnie wypisywał na Facebooku, zapraszał na kawę, spacer, otwarcie do mnie podbijał. W tym też okresie, gdy D. przypuścił największy szturm, Ł. odszedł gdzieś w cień, zniknął na jakiś czas z mojego życia. Już teraz nie pamiętam o co tak naprawdę chodziło, wiem tylko, że w lukę po moim ukochanym Ł, wszedł sprytnie D. Porzucona i rozczarowana takim finałem znajomości z Ł, postanowiłam dać szansę D, choć osobiście przegrywał z Ł. prawie na każdym polu. No ale. Raz się żyje, nie ?
D. był dosyć ... specyficznym człowiekiem. Nie mówię w tym miejscu, że brakowało mu piątej klepki czy coś, po prostu czasami ciężko było określić o co mu chodzi lub czemu ma służyć to konkretne zachowanie. Sama też święta nie byłam, przez ostatnie lata polubiłam obecność chłopaków w moim życiu, nawet lepiej się z nimi dogadywałam niż z dziewczynami, więc miałam zawsze kilku kolegów, z którymi zawsze mogłam pogadać, lub poskarżyć się, gdy miałam naprawdę zły dzień. A D. miał jakąś chorą jazdę na nich właśnie. Wszędzie podejrzewał zdradę, każdego z nich oskarżał o to, że na pewno mnie w jakiś sposób podrywa. No i OK, to byłoby nawet słodkie, gdyby nie fakt, że sam zachowywał się często tak, jakby chciał coś przede mną ukryć. Wielokrotnie się o to kłóciliśmy i właśnie po którejś z tych kłótni postanowiłam go sprawdzić. Zakładając fako'we konto na GaduGadu (prototyp czatu na Snapie lub Ig dla osób, których ten wspaniały komunikator już nie objął swym zasięgiem) zaczęłam z nim flirtować. Chyba po cichu liczyłam na to, że będzie kazał zjeżdżać jakiejś napalonej, obcej lasce z neta, powie, że z kimś jest i nie interesują go żadne wirtualne znajomości. Uwierzcie mi jak mocno się przejechałam na swoich nadziejach, gdy okazało się, że mój kochany D., wali w bajerę do laski, której ani razu nie widział na żywo, w ogóle nie przejmując się tym, że czeka na niego jego własna dziewczyna ! W tamtym momencie moje zaufanie, które razem z Ł., odbudowywaliśmy tak długo runęło jak domek z kart. Pamiętam, że starając się opanowywać nerwy ciągnęłam z nim tę żałosną rozmowę, by zdobyć więcej dowodów zdrady, choć każde kolejne zdanie zadawało mi coraz głębszy cios w serce. W końcu nie wytrzymałam i pod wpływem impulsu pobiegłam na piętro, do swojego pokoju i przez słuchawkę wywrzeszczałam mu, żeby spadał na drzewo banany prostować, bo u mnie nie ma już czego szukać. Jego zdrada bolała mnie o tyle bardziej, że otwarcie nie przyznawał się z kim jest a jego lubieżne wiadomości do cycatej szatynki z avatara przyprawiały mnie o mdłości. Mało tego, wysyłał jej (mnie) moje zdjęcia wykonane, gdy uchylałam się przed jego aparatem, siedząc w koszuli i wmawiał jej, że to on, z czasów, gdy miał jeszcze długie włosy. Takiej zniewagi nie dałam rady przełknąć. Ten atak szału określam jako "biała gorączka" i muszę przyznać, że już nigdy potem nikt nie doprowadził mnie do takiej pasji jak ów delikwent. W każdym razie wyobraźcie sobie jak bardzo nabuzowana musiałam być szałem, skoro na ogół nie przeklinając przy rodzicach, wtedy kłócąc się z D. przez telefon sypałam bluzgami w zawrotnym tempie przy mojej mamie, która przyszła sprawdzić co się właściwie stało! Haha, do dziś pamiętam jej minę - sądzę, że zastanawiała się wtedy, czy to przypadkiem nie jest dobry moment, aby zadzwonić po egzorcystę 😂 No w każdym razie od tamtej pory nie ufałam mu już wcale i dążyłam do zakończenia tej relacji. Oczywiście przy tym nie oszczędziłam zgryźliwych komentarzy moim rodzicom, którzy przecież tak zaciekle go bronili i porównywali do Ł., który mi nic takiego nie zrobił.
               Jednak inne wydarzenie z udziałem D. jest warte uwagi, bo to ono pchnęło mnie na ścieżkę, po której błądzę do dziś.

                                       Jest bardzo źle


Otóż choć jak pisałam wyżej, z jednej strony dążyłam do zakończenia relacji z D., to z drugiej byłam tak okropnie naiwna, że dałam mu się przebłagać o jeszcze jedną szansę. Pamiętam, że błagał mnie wtedy w nocy, gdy specjalnie przyjechał, bym ostatni raz mu wybaczyła. I tak, dobrze się domyślacie. Naiwnie postanowiłam dać mu jeszcze jedną szansę, zaznaczając, że jeśli teraz się potknie to będzie mógł spierdalać. A na potknięcie długo nie trzeba było czekać.
                Znów zaczął się dziwnie zachowywać, choć przyznam, starał się lepiej z tym kryć. W międzyczasie obiecałam mu, że pójdę z nim na wesele do jakiegoś jego kuzyna czy kogoś tam. Dziś już nie pamiętam dokładnie czyj to miał być ślub. Jednakże dwa dni przed weselem okropnie się z nim o coś pokłóciłam i postanowiliśmy o rozstaniu. A co było powodem tej całej afery?
               Chcąc się odegrać na mnie za akcję z cycatą szatynką, wyrwał jakiegoś potwora z nie tak daleko położonej od Zambrowa miejscowości o oświadczył, że zostawia mnie dla niej. Dobrze wiedział, jak nadepnie mi to na ego. Może sama Miss Universe nie jestem, ale tamten lachon mógłby śmiało występować w horrorach bez grama makijażu. Była tak brzydka, że do dziś oczy mnie pobolewają, gdy sobie przypomnę to coś, co było jej twarzą! Znienawidziłam ich oboje, ale moje poczucie honoru, które za dziecka wpoili mi rodzice nie pozwalało mi nie wywiązać się ze złożonej obietnicy. Postanowiłam, że dopnę swego i pójdę z nim na to cholerne wesele, choć nie miałam de facto takiego obowiązku.
                Jednak muszę się przyznać, że ta cała akcja tak mocno we mnie uderzyła, że w ową sobotę nie dałam rady nawet wstać z łóżka. Wspominam to dziś wzdrygając się z przerażeniem. Moja mama mówiła, że wyglądałam wtedy okropnie : byłam blada, skulona, zupełnie bez żadnego życia. Leżałam na łóżku jak wrak, mając jedynie tak strasznie głuchą pustkę w oczach, że podobno strach było na mnie patrzeć. Sama czułam się strasznie, byłam taka ... pusta w środku. Ale ta pustka niosła za sobą taki ciężar, który mnie zgniatał od środka. Wszystko mnie bolało, choć nie było powodu, dla którego miałoby tak być. Z oczu płynęły mi łzy, których nie umiałam w żaden sposób powstrzymać. Co więcej, moje rozgoryczenie było tak wielkie, że nie umiałam go z siebie wylać, wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że każda kolejna łza tylko zwiększa ten ból w środku. Czułam żal, tak wielki, jakiego nie przeżyłam nigdy do tamtej pory. Mówiłam szeptem, bo nie dałam rady odezwać się głośniej. Było mi zimno, gdy próbowałam się wyprostować. Nic nie jadłam, bo było mi tak niedobrze ... Znacie to uczucie, gdy chcecie puścić pawia, a nie macie czym? No to ja tak w tamtej chwili miałam. Gdy próbowałam wstać, chwiałam się i przewracałam. Byłam tak słaba, że moje mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa. Nagle gdzieś moje chęć życia wyparowała niczym alkohol polany na rozgrzaną powierzchnię - w jednej chwili nie było nic. W połowie dnia, dwie godziny przed umówioną wizytą u fryzjera ustaliłyśmy z mamą, że nigdzie nie pójdę. Byłam w tak koszmarnym stanie, że to mama odwoływała fryzjerkę i dzwoniła do D., żeby mu powiedzieć, że niestety nie będę mu towarzyszyć tego wieczoru. A on ? Nawet nie spytał dlaczego. Miał na to wyjebane.
               Od tamtej pory miałam w środku tak strasznie pulsującą ranę, której w żaden sposób nie mogłam zaleczyć. Nie bolał mnie nawet sam fakt rozstania - bolało mnie moje ego, bolały mnie wspomnienia, bolała mnie każda myśl. Zaczęłam się postrzegać jako osobę bezwartościową, nieatrakcyjną, niegodną niczyjej uwagi. Moja samoocena runęła z hukiem, którego echo słyszę do dziś. Przestałam się uśmiechać, przestałam ufać facetom. Wikłałam się co prawda w kolejne znajomości, mając złudne wrażenie, że pomogą mi one załatać jakoś tę dziurę, którą w sobie nosiłam, ale to nic nie dawało. I wtedy do gry ponownie włączył się Ł.
                Pojawił się w moim życiu stopniowo, chyba po to, by ponownie przyzwyczaić mnie do swojej obecności. Wtedy pamiętam, że wypłakałam mu się w rękaw na D. i na wszystko dokoła. Nie oceniał mnie, nie mądrzył się, no zupełnie jak nie on. Po prostu mnie wysłuchał, przytulił i pozwolił znów pomoczyć sobie koszulę. Za to wszystko miał otrzymać już niebawem piękną zapłatę. Której długo nie zapomniał.

                               Taka piękna katastrofa


                Zbliżał się półmetek i tak wyszło, że w pierwszym odruchu planowałam na niego iść z D., jako moim facetem. W obliczu jednak tego, co się wydarzyło między nami, zostałam bez partnera. Oczywiście mogłam zrezygnować z udziału w tej dziecinnej maskaradzie, jednak nie chciałam, by ludzie, którzy znali i mnie i jego (a było kilka takich koleżanek), zobaczyły jak mocno we mnie uderzyło nasze rozstanie. Wiecie, chciałam być trochę taką Bezlitosną Kobietą, która jak potknie się o coś na drodze, to wyciąga pistolet i rozwala to od razu na miejscu, a potem podnosi się i idzie dalej. No i pech chciał, że Ł. nie odmówił mi towarzystwa na tym zacnym balu. I tego żałowaliśmy potem oboje. Zrobiłam coś, czego przez bardzo, ale to cholernie bardzo długi czas nie mogłam sobie darować.
Na półmetku grał DJ, którego bardzo dobrze znałam jeszcze z przeszłości. Gdy wyczailiśmy się na sali, od razu się do mnie uśmiechnął i zostawiając kolegę przy konsolecie zszedł do mnie i poprosił mnie do tańca. Z tańcem zawsze było o u mnie jak u Tuska z angielskim, no ale przecież gwieździe się nie odmawia. Zatańczyłam z nim raz, a potem drugi, a potem trzeci ... i tak praktycznie do końca wieczoru. Ł. poszedł w odstawkę. Jak bardzo go tym skrzywdziłam zobaczyłam dopiero po fakcie. Ale wiecie co ? Nie potraktował mnie tak, jak na to zasłużyłam. Odwiózł mnie po wszystkim do domu i odjechał. Tak strasznie potem żałowałam swojego postępku ! Zraniłam jedyną osobę, na której mi zależało i której chyba też choć odrobinę zależało na mnie. Nie wiem co miałam wtedy w głowie - siano, sieczkę, nic? Fakt był jeden - wykręciłam mu bardzo brudny numer i musiałam zostać za niego surowo ukarana. 

                                              Loteria


                    Tak się złożyło,że w końcu Ł. dał mi się przeprosić. Ba! Nawet powiedział wtedy, że mnie trochę rozumie i w ogóle ... Ale wtedy powiedział mi też coś, co totalnie złamało mi serce. Że jest chory. Śmiertelnie.
Mój świat po raz kolejny rozleciał się na miliard małych kawałeczków. Mój Ł. umiera. Powiedział, że lekarz dał mu jeszcze co najwyżej miesiąc. To było okropne. Gdy to usłyszałam, poczułam się, jakby to nie jemu, ale mi postawiono diagnozę. Bardzo mu współczułam, ale skłamałabym, gdybym nie powiedziała, że moja wewnętrzna rana znów zaczęła niebezpiecznie o sobie przypominać. Bałam się, że go stracę, przez co nie mogłam się na niczym skupić. Cały czas wysyłałam do niego SMS'y jak się czuje czy wszystko OK i jak się trzyma. Odpisywał różnie, raz był spokojny, jakby pogodził się z nieuchronnym przeznaczeniem, innym razem złorzeczył na Boga i wszystkich wokół. Pomyślałam, że pewnie będąc na jego miejscu zachowywałabym się tak samo. Celebrowałam więc każdy dzień z nim spędzony, każda minuta była dla mnie sacrum. Jednak nie utkwiliśmy w pętli czasu. Jego "termin" nieubłaganie się zbliżał.
W ostatnim tygodniu mało już rozmawialiśmy, bo Ł. mówił, że czuje się coraz gorzej i nie ma na nic zupełnie ochoty. A ja cały ostatni tydzień płakałam w poduszkę, zamknięta w swoim pokoju. Cierpiałam wraz z nim i przysięgam, gdybym wtedy mogła coś zrobić, żeby go uratować, byłam gotowa na zrobienie największych głupstw, byle tylko mój najdroższy przyjaciel, moja bratnia dusza ocalała.
Nadszedł terminalny dzień. A potem następny i kolejne tygodnie.
I tu zaczęłam nabierać podejrzeń. Bo Ł. trzymał się dalej w formie, co mnie oczywiście bardzo cieszyło, ale też dało do myślenia. Pamiętam jak moja babcie chorowała na nowotwór - a Ł. miał podobno nie mniej poważną chorobę- i gdy lekarka powiedziała, że zostało jej nie więcej niż dwa tygodnie, to istotnie tak właśnie było. Babcia zmarła w dziewięć dni po postawieniu takiej diagnozy. Natomiast w przypadku Ł. coś nie pykło. Ł. żył i miał się dobrze. I żyje do dziś.
           Wiele czasu zajęło mi zrozumienie, że to była jego potworna gra, w której odgrywał się za upokorzenie go na tym cholernym półmetku. Gdy to sobie uświadomiłam, byłam w tak wielkim szoku, że jeszcze przez bardzo długi czas zaprzeczałam temu faktowi. A jednak. Ł. wiedział, ile dla mnie znaczy i jak bardzo jestem do niego emocjonalnie przywiązana. Wiedział, że gdyby obrzucił mnie bluzgami, to bym mu to wybaczyła, bo wiedziałabym, że mi się należy. Wiedział, że gdyby z dnia na dzień zniknął z mojego życia, nie dałoby mu to takiej satysfakcji, jak wtedy, gdy odegra się na mnie w iście teatralnym stylu. I udało mu się. Po tej całej przygodzie nie czułam już nic. Swoją sfingowaną śmiercią Ł. wyczyścił moją emocjonalną tablicę. Stałam się wewnętrznym człowiekiem-zombie.
           Jeśli jednak myślicie, że po tej akcji Ł. zupełnie zniknął z mojego życia to jesteście w ogromnym błędzie. Ale na dziś już starczy mojej spowiedzi. Czuję, że to materiał na kolejną historię. Kontynuacja już niebawem. Do zobaczenia Drodzy Czytelnicy !