Translate

niedziela, 26 listopada 2017

Cholernie osobisty wpis.


CZĘŚĆ I : Okruch lodu.

                                   Chcę się wyspowiadać.

Cześć.

A więc zacznę tak :

jeszcze nigdy przedtem chyba nie było tutaj tak osobistego wpisu. Chcąc się uzewnętrznić pisałam o swoim stosunku do aborcji, poruszałam psychologiczne wątki, pokazywałam przenośnie środkowy palec władzy i polityce, komentując to, co mnie najbardziej ruszało w obecnych czasach.

Ale dziś dosyć. Nie będzie wpisu o depresji, negacji polityki, czy pocisku w stronę KODu. Dziś chcę wylać trochę siebie, zrobić mały rachunek sumienia, by ruszyć dalej. W końcu blog, to taki internetowy dziennik, czyż nie tak?

                                    Dziecko szczęścia.

              A więc zacznę od początku. Zawsze byłam dzieckiem, które musiało się wyróżniać. Zaszczepili to we mnie już moi rodzice. Gdy w przedszkolu inne dzieci uczyły się pisać literki, ja już musiałam umieć napisać pełne słowa. Gdy w klasach 1-3 dzieci uczyły się dopiero liczenia do 100, ja już operowałam dodawaniem, odejmowaniem i resztą tego horroru matematycznego w sposób przyzwoicie biegły. Gdy przyszło 4-6 zaczęto mi kupować encyklopedie, abym mogła zaszokować nauczycieli swoją elokwencją i intelektem. Nie powiem, że to jakaś wina moich bliskich. Skłamałabym, gdybym napisała, że nie odpowiadały mi ciągłe pochwały i zazdrosne spojrzenia kolegów, gdy nauczyciel po raz kolejny dał mi szóstkę. Olimpiady i konkursy? Bez mojego udziału chyba nie obyły się żadne. W swoim podstawowym dorobku mam Mistrza Ortografii powiatu zambrowskiego 2008 roku, kilka mniejszych zwycięstw na konkursach polonistycznych, oraz 7. miejsce w Ogólnopolskiej Olimpiadzie Wiedzy EDI dla szkół podstawowych i gimnazjalnych, o czym zapomniała mi napisać na świadectwie po 6. klasie moja wychowawczyni. No ale do rzeczy.
                Jak już mówiłam, podstawówkę wspominam jako pasmo sukcesów edukacyjnych, kujoństwa i szeroko pojętego rozwoju osobistego. Ale także jako okres, gdy mogłam powiedzieć, że miałam prawdziwych kolegów. Bo potem było już tylko gorzej.

                              Z wizytą w (nie)swojej bajce 


                Z chwilą wejścia do gimnazjum mój kolorowy jednorożcowy świat runął jak mur pod naporem rozpędzonego czołgu. O ile w podstawówce na prowincji liczyły się dobre stopnie oraz to, kto komu da ODPISAĆ NA SPRAWDZIANIE, o tyle gimnazjum wyprowadziło mnie z takiego myślenia. Weszłam w świat okrutnego zakłamania, szmerów i szeptania za Twoimi plecami. Miejsce uznania nie zajmowała już wiedza czy intelekt, a melanże, makijaże i bycie cwaniakiem klasowym. Przynajmniej to liczyło się dla moich rówieśników. Omamiona wciąż legendą przeszłości w pierwszej klasie gimnazjum nadal uczyłam się dobrze, miałam nawet najlepszą średnią ocen na całym roku, co szczególnie nie w smak było jednej z moich znajomych w klasie (bo nawet po tylu latach raczej nie mogę się przełamać, by nazwać ją swoją koleżanką). Byłam wtedy jeszcze otwartym dzieckiem, chętnym do zawierania nowych znajomości i doświadczania nowych rzeczy. Z iście dziecinną naiwnością chciałam budować swój stary świat w nowej szkole. Niestety. A może ... ?
Gimnazjum mnie zniszczyło. I mówię to z pełną odpowiedzialnością. W gimnazjum rówieśnicy zaczęli wyśmiewać moją ambicję, porównując mnie do "gwiazdeczek", malujących się i chodzących na ostro zakrapiane imprezy (przynajmniej w ich opowieściach). Nie muszę tu chyba dodawać, że nie wypadałam korzystnie w takim porównaniu. Moja dziecięca chęć zaprzyjaźnienia się ze wszystkimi dookoła, oraz wówczas jeszcze szerokie zaufanie stawało się wielokrotnie obiektem drwin i perfidnego wykorzystywania. Z lubianej osoby zostałam wypchnięta na obrzeża. I zaczęłam się czuć z tym cholernie źle. Wręcz okropnie.

                                           Ja Wam pokażę !


              Nie dziwi mnie samej więc już fakt, że w połowie drugiej klasy gimnazjum chcąc "wkupić się" naiwnie w łaski grupy zaczęłam wagarować. Zbiegło się to niefortunnie z wypadkiem, którego doświadczyła wtedy moja mama, więc gdybym szukała usilnie wymówek na swoją głupotę, pewnie napisałabym teraz, że to też przyczyniło się do mojego destruktywnego postępowania. Ale nie. Kierowała mną tylko i wyłącznie chęć powrotu na łono klasowe. Chciałam odzyskać to, czego tak bardzo mi brakowało - akceptację i sympatię mojej klasy.
             Naturalną konsekwencją takiego postępowania rzecz jasna było to, że z jednej z najlepszych uczennic stoczyłam się na takie dno, że groziło mi kiblowanie z matmy na drugi rok w tej samej klasie. Wpadłam także w nie do końca dobre towarzystwo, które jednak nauczyło mnie, że człowiek z okrzykniętej złą sławą dzielnicy to dalej człowiek. Może to właśnie chwilowe zadawanie się z takim środowiskiem popchnęło mnie w późniejszych latach na resocjalizację ? Nie wiem. W każdym razie opuszczenie się w nauce nie zaskutkowało pożądanymi efektami. Klasa dalej mnie nienawidziła, a po tym, jak wydało się, że chodzę na wagary zyskali tylko kolejny powód do wyszydzania i kpin. Z biegiem czasu stawałam się coraz bardziej zamknięta w sobie, nieufna i podejrzliwa w stosunku do innych ludzi. Wagary już nie były dla mnie narzędziem do wejścia w łaski rówieśników, a metodą ucieczki od nich. Moi rodzice, zanim jeszcze zaczął się cały problem raczej bagatelizowali całą sprawę mówiąc, że w przyszłości życie jeszcze bardziej da mi w dupę, więc pora zacząć się już hartować. Może też dlatego potem przestałam im nawet mówić o swoich problemach i opanowałam sztukę ukrywania swoich przeżyć na tyle, że zostało mi to do dziś ?

                                                            Książę

                 Wraz z wagarami pojawił się pierwszy chłopak. Był niewiele starszy ode mnie, chyba cztery czy pięć lat. Ale nie spotykałam się z nim bynajmniej dlatego, że miałam jakąś silną potrzebę miłości. Odrzucona przez rówieśników, naciskana przez bliskich do osiągania jak największych wyników potrzebowałam po prostu czyjejś bezwarunkowej akceptacji. Dziś mogę to określić w miarę precyzyjnie, bo studia nauczyły mnie pewnych rzeczy, ale wtedy moje emocje były jedną wielką burzą, w której co rusz pojawiało się coś nowego. W każdym razie spotykając się z nim nie czułam euforii, motylków w brzuchu i tych innych pierdoł, o których tak hucznie rozpisywały się ówczesne gazety dla nastolatek. To były po prostu spotkania z drugą osobą, która nawiasem mówiąc, podobnie jak ja miała wtedy szkołę w dupie.
Ta chwilowa zmiana w moim życiu pokazała mi inną alternatywę życia oraz innych ludzi, na których pewnie wcześniej nie zwróciłabym większej uwagi, Poznałam m.in. chłopaka z dzielnicy, która w moim mieście nie ma najlepszej sławy i zobaczyłam, że powiedzenie "nie taki diabeł straszny, jak go malują", ma faktycznie zastosowanie w życiu. Zobaczyłam, że są ludzie, którzy mają w życiu jeszcze gorzej, a przynajmniej to, że potrafią dać mi złudzenie, że mnie rozumieją.
                Jeśli już dotarłeś/łaś do tego miejsca, to pewnie zastanawiasz się, czy wtedy robiłam to, co większość dziewcząt w tym wieku ma dzisiaj za normę. Czy paliłam, piłam i puszczałam się na prawo i lewo korzystając z tego, że nie jestem w szkole? Otóż ... nie. Choć bunt młodzieńczy wszedł mi bardzo mocno, to jednak wystrzegałam się takich praktyk, bo gdzieś z tyłu głowy, dalej siedział ten kujon i upominał mnie, że pewnych granic się nie przekracza, a złamanie zbyt wielkiej ilości z nich w tym samym czasie będzie groziło czymś o wiele gorszym niż drwiny rówieśników. Jedyne, czego spróbowałam wtedy z powyższego zestawu to były papierosy. Ale to był jednorazowy, krótki incydent, dzięki któremu wiem dzisiaj np. jak "wypala się szluga na cygaretkę". Poza tym nie robiłam nic innego.
               W końcu jednak moi rodzice, zauważyli, że coś się niedobrego zaczyna ze mną dziać. Jednak jak zwykle w takich przypadkach zorientowali się o cztery tygodnie za późno. Jednak kiedy już nauczyciele pokazali im kosmiczną ilość moich absencji w szkole, wzięli się ostro za moje "resocjalizowanie". Natychmiast narzucili mi drobiazgową kontrolę, odebrali telefon komórkowy, przez jakiś czas, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, nawet odbierali mnie ze szkoły o wyznaczonej godzinie. Próbowali mnie odciąć od złego towarzystwa i prawie im się udało. Prawie, bo przyszedł czas, gdy owo towarzystwo samo się o mnie upomniało.
Czy wspomniałam już o tym, że chodząc na wagary i poznając innych ludzi o podobnym podejściu do mojego ówczesnego, kopnęłam w zad tego chłopaka, z którym "niby chodziłam" i zakochałam się w jego koledze? W tym samym, który pochodził z tej koszmarnej dzielnicy? Jeśli nie, to wiedzcie, że tak właśnie było. I ów chłopak wtedy też się do mnie przywiązał. Na tyle, że gdy ojciec zatrzymał mnie jednego dnia w domu, nie puszczając tym samym do szkoły, to wsiadł na rower i przyjechał do mnie, by porozmawiać z moim staruszkiem. Dziś wszyscy się z tej historii śmiejemy, bo okoliczności serio były zabawne, ale wtedy  udowodnił mi, że naprawdę mu na mnie zależy. Pamiętam, że ojciec wtedy próbował go wyrzucić z naszej posiadłości, ale N. uparł się,że musi ze mną porozmawiać. I wtedy ojciec KAZAŁ MI z nim zerwać. Ot tak, po prostu.
Wspominam, że wtedy byłam tak okropnie na nich [rodziców] wściekła, że pierwszy raz w życiu popchnęłam moją mamę. I to była jedna z najgłupszych rzeczy w moim życiu, bo gdyby nie szybka interwencja babci, pewnie mama rozwaliłaby sobie skroń o szafkę. No cóż, nie wiem czy mogę się wobec tego bronić, powiem jednak, że burza hormonów oraz nakazanie mi zakończenia więzi z człowiekiem, który (jak wtedy mi się zdawało) był moją bratnią duszą była dla mnie tak niemożliwa do wyobrażenia sobie i ogarnięcia jej, że świat przesłaniała mi furia. Ostatecznie jednak przeniosłam nasze kontakty z tym chłopakiem do podziemia, tzn. rozmawiałam z nim w tajemnicy przed rodzicami, szczegółowo umawiając się z nim we wszystkich wolnych chwilach, gdy udawało mi się umknąć uwadze rodziców.
                Gdy teraz to piszę przypomina mi się jeszcze, że kiedyś N. z drugim kolegą, oraz moimi dwiema koleżankami z klasy przyszli do mnie z niezapowiedzianą wizytą (w sumie nie mieli jej jak zapowiedzieć - byłam medialnie totalnie odcięta od świata). O reakcji rodziców chyba wspominać nie muszę. Gdy ojciec zobaczył całe towarzystwo kazał im pięknie po staropolsku "wypierd..." . A ja miałam tylko w kwestii formalnej się z nimi pożegnać i wskazać drogę do bramy.
Pamiętam, że strasznie wtedy rodziców nienawidziłam za to i okropnie się im buntowałam. Oni jednak w odwecie zaganiali mnie do pracy w gospodarstwie, co tylko potęgowało moją nienawiść. Apogeum osiągnęło to wszystko, gdy N. zmęczony wszystkimi barierami, które postawili między nami moi rodzice postanowił zakończyć naszą znajomość. Wtedy miałam wrażenie, że wyjdę z siebie. Nie wyszłam. Tylko gryzłam się z całą swoją wściekłością w środku.
                Pod koniec wakacji dopiero mi to permanentne wkurwienie przeszło, ale tylko trochę, bo znów stanęłam oko w oko ze świadomością, że wracam do tego diabelskiego cyrku, jakim jest moja klasa.
A jeszcze a propo klasy : wspominam ją jako festiwal obłudy i nikczemności. Gdy myślę "gimnazjum", od razu na pierwsze skojarzenie wchodzi mi "brak zaufania" i właśnie "obłuda". Sympatie i antypatie w tej grupie zmieniały się szybciej niż liderzy opozycji w dzisiejszej Polsce. Pamiętam szczególnie jedną grupę dziewczyn, które jednego dnia razem omawiały wypad na Wnory (czyli dla osób niewtajemniczonych - na dyskotekę w owej miejscowości), a już po południu tego samego dnia, gdy jedna wcześniej gdzieś wychodziła, dwie pozostałe obrabiały jej dupę za plecami tak zaciekle, że gdyby rozdawali nagrody za największą obłudę roku zajęłyby pierwsze miejsce egzekwo (czy jakoś tak). Ale żeby nie było, że tylko dziewczyny były jakieś inne. Chłopaki też "podtrzymywali" poziom. Debil palantem poganiał i z głupkiem szedł pod rękę. Wiem, że jestem surowa w tej opinii, a przy tym cholernie subiektywna, ale tylko tak z czystym sercem mogę określić pewną grupę przedstawicieli płci przeciwnej w naszej ówczesnej klasie. Użycie innych określeń, bądź też określeń o innej konotacji byłoby tutaj poważnym przekłamaniem.
Jeśli zaś idzie o pozostałą część grupy (bo też nie wszyscy zaliczali się do dwóch powyższych typów) to były to raczej osoby chłodne, trzymające się emocjonalnie z dala od tych osobników i tolerujących ich obecność w klasie jedynie z konieczności, nie z emocjonalnego przywiązania.

                                   Kolejne lata odsiadki


              Po gimnazjum, które mimo wszystkich turbulencji po drodze udało mi się jednak zakończyć z czerwonym paskiem, przyszedł czas na liceum. Nauczona przez życie zasady "nie ufaj, nie przywiązuj się do nikogo, miej wszystko w głębokim poważaniu", weszłam do nowo-starej grupy z postawą Królowej Śniegu, a więc osoby, która była absolutnym przeciwieństwem dziecka, które przyszło do gimnazjum - chłodnej, nie dbającej o nawiązanie bliższej więzi z nikim z klasy, zamkniętej w sobie i na innych. A dlaczego napisałam tam wyżej, że przyszłam do nowo-starej grupy? Bo część "bardziej ambitnych", tak nazwijmy ich osób z mojej starej klasy przywędrowała za mną do liceum. W ogóle z tym to był niezły meksyk, bo osobiście nie chciałam spędzić kolejnych trzech lat w murach szkoły, która wcześniej dała mi tyle cierpień i nieprzyjemnych wspomnień (moje liceum mieściło się w tym samym budynku co gimnazjum i w żaden sposób nie było od niego oddzielone). Upierałam się do rodziców, że chcę uczyć się w innym liceum w Zambrowie, lecz moi rodzice, choć nigdy się do tego otwarcie nie przyznali bali się, że idąc do tamtej drugiej szkoły, spotkam starych kolegów, z którymi wagarowałam i ich marzenie o dobrze wykształconej córce pójdzie się je...ć jak francuska prostytutka. Tak więc założyli twardą opozycję wobec tego pomysłu i swoim zachowaniem skutecznie zniechęcili mnie do podjęcia nauki w tamtej szkole. Jednak nie nakłonili mnie też do pozostania w starych murach. Podniosłam więc pomysł, że w takim razie złożę dokumenty do jednego z najlepszych wówczas białostockich liceów w całym województwie podlaskim, jednak i do tego pomysłu otrzymałam krytykę. Powód ? "Siedziałaś tyle lat na dupie w domu, więc na pewno sobie nie poradzisz w Białymstoku. To duże miasto, a ty tam nikogo nie znasz. Zgubisz się już pierwszego dnia. I będziesz płakać, żeby cię przenieśli z powrotem do Zambrowa. Jeszcze będziesz mieć czas, żeby wyfrunąć z domu. Spokojnie". Tak więc otrzymując tak konstruktywny doping, nie pozostało mi nic innego, jak iść na odsiadkę do znienawidzonej szkoły. Na kolejny trzyletni wyrok.
                Pewnie zapytasz teraz Drogi Czytelniku, dlaczego się wtedy nie zbuntowałam, nie poszłam za głosem własnego rozsądku? Otóż wyglądało to tak, że byłam wtedy całkowicie uzależniona finansowo od moich rodziców. A jednak w Białymstoku utrzymać się jakoś trzeba. A oni jak by się uparli, to zmusiliby mnie do szybszego czy bardziej odciągniętego w czasie powrotu do domu. Serio.
                Tak więc jak pisałam, kolejne trzy lata spędziłam w znienawidzonych murach. Nienawidziłam po cichu każdego dnia spędzonego tam. A w dodatku miałam w liceum taką wychowawczynię, która chyba po prostu wylosowała sobie mnie i kilka innych osób na jarmarku nienawiści i skutecznie eksponowała ją w stosunku do nas przez całe trzy lata. Tak naprawdę liceum daję jednego plusa za dwie nauczycielki, które spotkałam tam na swojej drodze - a była to opiekunka gazetki szkolnej, w której udzielałam się przez bodajże cztery czy pięć lat i moja nauczycielka WOSu i historii, która zapadła mi w pamięć swoimi tekstami, które rzucała na zajęciach oraz solidnym i konkretnym stylem bycia, który nie znosił lenistwa i nieprzygotowania, a także chamstwa i zbędnych dyskusji. W tych dwóch osobach tak naprawdę znalazłam oparcie i tylko te dwie osoby z całego ogromu kadry pedagogicznej wspominam w miarę dobrze.
Poza tym w samej mnie niewiele się zmieniło. No dobra, zamykałam się coraz bardziej i to chyba właśnie w liceum zaczęłam kreować swój wizerunek lodowatej suki, która patrzy na wszystko z góry. Ta fasada, którą uparcie budowałam cały czas pomagała mi pokazywać moim wrogom, że mam głęboko gdzieś ich marne i żałosne zaczepki, a tzw. "cipeuszy" trzymała z dala ode mnie. Choć nie zawsze.
              Pamiętam jak jeden z nich w pierwszej liceum zaczął do mnie podbijać z jakimiś wyjętymi chyba ze żłobka tekstami na podryw. Byłam tak głęboko zdumiona jego poczynaniami, że pamiętam jak dziś, jak odjęło mi mowę, gdy on zaczął długo ćwiczoną swobodną bajerę przy szafkach po zajęciach z niemieckiego. Pamiętam ten neon, który zapalił mi się w głowie "WTF?!", gdy gość zaczął nawijać o numerkach z dziennika. Jednak aby nie drążyć całej sytuacji rzuciłam mu wtedy tylko zdawkowe "aha" i w ten sposób ukróciłam jego romantyczne zapędy w moją stronę. I dobrze, bo choć zapewne uroku i inteligencji mu nie było brak, to jednak średnio wyobrażałam sobie nas jako parę. A właściwie to w ogóle sobie tego nie wyobrażałam.
Wtedy ogólnie nie interesowali mnie rówieśnicy. Może zabrzmi to trochę jak tekst ze słabego sitcomu amerykańskiego, ale czułam, że są dla mnie tacy niedojrzali, że potrzebuję kogoś, kto porozmawia ze mną na poziomie i tym samym pozwoli mi na poszerzenie także swoich horyzontów. W ten sposób poznałam D. Był chłopakiem z mojego miasta i choć już się nie uczył, to był zatrudniony w firmie należącej do jego rodziny. Wiem, co sobie pomyślałeś teraz Czytelniku. "Ale blachara z niej". Ale nie. Nie chodziło mi wtedy o kasę. Liczyło się  naprawdę to, co to za człowiek. Równolegle z D. poznałam innego, rok od niego starszego Ł. I szczerze mówiąc to ten drugi skradł moje kamienne, lodowate serce na długi czas. Gdy pierwszy raz się z nim spotkałam, ujął mnie jego styl bycia i to zajebiste poczucie humoru, które posiadał. Poza tym miał tak urocze dołeczki w buzi, gdy się uśmiechał, że oszalałam na punkcie nich samych dla niego. Ale do rzeczy. Ł. wydawał mi się tak podobny do mnie charakterem, tak idealnie do mnie dopasowany, że zupełnie straciłam dla niego głowę. Nie przeszkadzał mi już zupełnie fakt, że pochodził z niepełnej rodziny, wręcz przeciwnie, imponowało mi to, że mimo tego studiuje, pracuje i ma taką pogodę ducha i jest tak otwarty w kontaktach z innymi. Czułam, że mogę się od niego wiele nauczyć. A więc Ł. w dużej mierze mnie zbudował. Wydobył ze mnie cechy, o których istnieniu przedtem nie miałam pojęcia, nauczył riposty i refleksyjnego myślenia. Pokazał, że zawsze trzeba o siebie walczyć, nawet, gdy wielokrotnie przytłacza cię liczba przeciwników. Dał mi nadzieję i tak potrzebne mi oparcie, rozumiał mnie jak nikt inny. Zwierzałam mu się ze wszystkiego, wiedział o mnie niekiedy więcej, niż moi rodzice. Przebywanie z nim dawało mi niesamowitą siłę i radość, której od tak dawna ciężko mi było zaznać. I co wtedy się stało ? Znów weszli moi rodzice. Ocenili go tylko po jednym zdjęciu. Powiedzieli, że jest cwaniaczkiem, który żywi się moją naiwnością i na pewno zechce mnie wykorzystać. I zabronili mi się z nim spotykać i zapraszać go do siebie. ZNOWU.
Strasznie mnie to zabolało, bo nie mogłam sobie wyobrazić, dlaczego znów mi to robią. Choć z Ł. nie znaliśmy się za długo (pół roku), to zdążyłam się z nim tak symbiotycznie związać, że oderwanie mnie od niego groziło niemalże fizycznym bólem. Nie chciałam go stracić. Był mi potrzebny i niezbędny do życia. Jednak Ł. wyczuł niechęć moich rodziców i nie chcąc być kością niezgody między mną a nimi, zaproponował przeniesienie znajomości do kuluarów, tak, by nie rzucać się moim rodzicom w oczy.
Co za tym szło, zmniejszyła się częstotliwość naszych spotkań, kontakty, choć w podobnej częstotliwości co wcześniej stawały się krótsze. Brakowało mi go tak strasznie, że nie raz płakałam wtulona w poduszkę. Ale przekaz rodziców był jasny : "dopóki z nami mieszkasz, mamy wpływ na to z kim się kontaktujesz". A dokąd miałabym wtedy pójść? Gdzie szukać alternatywy? Znajomość z Ł. się rozwijała, ale nie aż tak bardzo, abym miała się do niego przeprowadzić. Zresztą miałam dalej swoje własne granice w głowie. I one również nie pozwalały mi na wyprowadzkę w tym wieku i z takiej przyczyny z domu. A więc posłusznie ograniczyłam z nim kontakt. Ale nie zerwałam go zupełnie.


                                   Pożyczony narzeczony


                   I tutaj w historię wchodzi właśnie wcześniej wspomniany D. Moja rodzina dobrze znała jego rodzinę i miała o niej jak najlepsze zdanie. Co za tym idzie, gdy postawili sobie za cel odseparowanie mnie od Ł, zaczęli mnie popychać w ramiona D. On sam też często do mnie wypisywał na Facebooku, zapraszał na kawę, spacer, otwarcie do mnie podbijał. W tym też okresie, gdy D. przypuścił największy szturm, Ł. odszedł gdzieś w cień, zniknął na jakiś czas z mojego życia. Już teraz nie pamiętam o co tak naprawdę chodziło, wiem tylko, że w lukę po moim ukochanym Ł, wszedł sprytnie D. Porzucona i rozczarowana takim finałem znajomości z Ł, postanowiłam dać szansę D, choć osobiście przegrywał z Ł. prawie na każdym polu. No ale. Raz się żyje, nie ?
D. był dosyć ... specyficznym człowiekiem. Nie mówię w tym miejscu, że brakowało mu piątej klepki czy coś, po prostu czasami ciężko było określić o co mu chodzi lub czemu ma służyć to konkretne zachowanie. Sama też święta nie byłam, przez ostatnie lata polubiłam obecność chłopaków w moim życiu, nawet lepiej się z nimi dogadywałam niż z dziewczynami, więc miałam zawsze kilku kolegów, z którymi zawsze mogłam pogadać, lub poskarżyć się, gdy miałam naprawdę zły dzień. A D. miał jakąś chorą jazdę na nich właśnie. Wszędzie podejrzewał zdradę, każdego z nich oskarżał o to, że na pewno mnie w jakiś sposób podrywa. No i OK, to byłoby nawet słodkie, gdyby nie fakt, że sam zachowywał się często tak, jakby chciał coś przede mną ukryć. Wielokrotnie się o to kłóciliśmy i właśnie po którejś z tych kłótni postanowiłam go sprawdzić. Zakładając fako'we konto na GaduGadu (prototyp czatu na Snapie lub Ig dla osób, których ten wspaniały komunikator już nie objął swym zasięgiem) zaczęłam z nim flirtować. Chyba po cichu liczyłam na to, że będzie kazał zjeżdżać jakiejś napalonej, obcej lasce z neta, powie, że z kimś jest i nie interesują go żadne wirtualne znajomości. Uwierzcie mi jak mocno się przejechałam na swoich nadziejach, gdy okazało się, że mój kochany D., wali w bajerę do laski, której ani razu nie widział na żywo, w ogóle nie przejmując się tym, że czeka na niego jego własna dziewczyna ! W tamtym momencie moje zaufanie, które razem z Ł., odbudowywaliśmy tak długo runęło jak domek z kart. Pamiętam, że starając się opanowywać nerwy ciągnęłam z nim tę żałosną rozmowę, by zdobyć więcej dowodów zdrady, choć każde kolejne zdanie zadawało mi coraz głębszy cios w serce. W końcu nie wytrzymałam i pod wpływem impulsu pobiegłam na piętro, do swojego pokoju i przez słuchawkę wywrzeszczałam mu, żeby spadał na drzewo banany prostować, bo u mnie nie ma już czego szukać. Jego zdrada bolała mnie o tyle bardziej, że otwarcie nie przyznawał się z kim jest a jego lubieżne wiadomości do cycatej szatynki z avatara przyprawiały mnie o mdłości. Mało tego, wysyłał jej (mnie) moje zdjęcia wykonane, gdy uchylałam się przed jego aparatem, siedząc w koszuli i wmawiał jej, że to on, z czasów, gdy miał jeszcze długie włosy. Takiej zniewagi nie dałam rady przełknąć. Ten atak szału określam jako "biała gorączka" i muszę przyznać, że już nigdy potem nikt nie doprowadził mnie do takiej pasji jak ów delikwent. W każdym razie wyobraźcie sobie jak bardzo nabuzowana musiałam być szałem, skoro na ogół nie przeklinając przy rodzicach, wtedy kłócąc się z D. przez telefon sypałam bluzgami w zawrotnym tempie przy mojej mamie, która przyszła sprawdzić co się właściwie stało! Haha, do dziś pamiętam jej minę - sądzę, że zastanawiała się wtedy, czy to przypadkiem nie jest dobry moment, aby zadzwonić po egzorcystę 😂 No w każdym razie od tamtej pory nie ufałam mu już wcale i dążyłam do zakończenia tej relacji. Oczywiście przy tym nie oszczędziłam zgryźliwych komentarzy moim rodzicom, którzy przecież tak zaciekle go bronili i porównywali do Ł., który mi nic takiego nie zrobił.
               Jednak inne wydarzenie z udziałem D. jest warte uwagi, bo to ono pchnęło mnie na ścieżkę, po której błądzę do dziś.

                                       Jest bardzo źle


Otóż choć jak pisałam wyżej, z jednej strony dążyłam do zakończenia relacji z D., to z drugiej byłam tak okropnie naiwna, że dałam mu się przebłagać o jeszcze jedną szansę. Pamiętam, że błagał mnie wtedy w nocy, gdy specjalnie przyjechał, bym ostatni raz mu wybaczyła. I tak, dobrze się domyślacie. Naiwnie postanowiłam dać mu jeszcze jedną szansę, zaznaczając, że jeśli teraz się potknie to będzie mógł spierdalać. A na potknięcie długo nie trzeba było czekać.
                Znów zaczął się dziwnie zachowywać, choć przyznam, starał się lepiej z tym kryć. W międzyczasie obiecałam mu, że pójdę z nim na wesele do jakiegoś jego kuzyna czy kogoś tam. Dziś już nie pamiętam dokładnie czyj to miał być ślub. Jednakże dwa dni przed weselem okropnie się z nim o coś pokłóciłam i postanowiliśmy o rozstaniu. A co było powodem tej całej afery?
               Chcąc się odegrać na mnie za akcję z cycatą szatynką, wyrwał jakiegoś potwora z nie tak daleko położonej od Zambrowa miejscowości o oświadczył, że zostawia mnie dla niej. Dobrze wiedział, jak nadepnie mi to na ego. Może sama Miss Universe nie jestem, ale tamten lachon mógłby śmiało występować w horrorach bez grama makijażu. Była tak brzydka, że do dziś oczy mnie pobolewają, gdy sobie przypomnę to coś, co było jej twarzą! Znienawidziłam ich oboje, ale moje poczucie honoru, które za dziecka wpoili mi rodzice nie pozwalało mi nie wywiązać się ze złożonej obietnicy. Postanowiłam, że dopnę swego i pójdę z nim na to cholerne wesele, choć nie miałam de facto takiego obowiązku.
                Jednak muszę się przyznać, że ta cała akcja tak mocno we mnie uderzyła, że w ową sobotę nie dałam rady nawet wstać z łóżka. Wspominam to dziś wzdrygając się z przerażeniem. Moja mama mówiła, że wyglądałam wtedy okropnie : byłam blada, skulona, zupełnie bez żadnego życia. Leżałam na łóżku jak wrak, mając jedynie tak strasznie głuchą pustkę w oczach, że podobno strach było na mnie patrzeć. Sama czułam się strasznie, byłam taka ... pusta w środku. Ale ta pustka niosła za sobą taki ciężar, który mnie zgniatał od środka. Wszystko mnie bolało, choć nie było powodu, dla którego miałoby tak być. Z oczu płynęły mi łzy, których nie umiałam w żaden sposób powstrzymać. Co więcej, moje rozgoryczenie było tak wielkie, że nie umiałam go z siebie wylać, wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że każda kolejna łza tylko zwiększa ten ból w środku. Czułam żal, tak wielki, jakiego nie przeżyłam nigdy do tamtej pory. Mówiłam szeptem, bo nie dałam rady odezwać się głośniej. Było mi zimno, gdy próbowałam się wyprostować. Nic nie jadłam, bo było mi tak niedobrze ... Znacie to uczucie, gdy chcecie puścić pawia, a nie macie czym? No to ja tak w tamtej chwili miałam. Gdy próbowałam wstać, chwiałam się i przewracałam. Byłam tak słaba, że moje mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa. Nagle gdzieś moje chęć życia wyparowała niczym alkohol polany na rozgrzaną powierzchnię - w jednej chwili nie było nic. W połowie dnia, dwie godziny przed umówioną wizytą u fryzjera ustaliłyśmy z mamą, że nigdzie nie pójdę. Byłam w tak koszmarnym stanie, że to mama odwoływała fryzjerkę i dzwoniła do D., żeby mu powiedzieć, że niestety nie będę mu towarzyszyć tego wieczoru. A on ? Nawet nie spytał dlaczego. Miał na to wyjebane.
               Od tamtej pory miałam w środku tak strasznie pulsującą ranę, której w żaden sposób nie mogłam zaleczyć. Nie bolał mnie nawet sam fakt rozstania - bolało mnie moje ego, bolały mnie wspomnienia, bolała mnie każda myśl. Zaczęłam się postrzegać jako osobę bezwartościową, nieatrakcyjną, niegodną niczyjej uwagi. Moja samoocena runęła z hukiem, którego echo słyszę do dziś. Przestałam się uśmiechać, przestałam ufać facetom. Wikłałam się co prawda w kolejne znajomości, mając złudne wrażenie, że pomogą mi one załatać jakoś tę dziurę, którą w sobie nosiłam, ale to nic nie dawało. I wtedy do gry ponownie włączył się Ł.
                Pojawił się w moim życiu stopniowo, chyba po to, by ponownie przyzwyczaić mnie do swojej obecności. Wtedy pamiętam, że wypłakałam mu się w rękaw na D. i na wszystko dokoła. Nie oceniał mnie, nie mądrzył się, no zupełnie jak nie on. Po prostu mnie wysłuchał, przytulił i pozwolił znów pomoczyć sobie koszulę. Za to wszystko miał otrzymać już niebawem piękną zapłatę. Której długo nie zapomniał.

                               Taka piękna katastrofa


                Zbliżał się półmetek i tak wyszło, że w pierwszym odruchu planowałam na niego iść z D., jako moim facetem. W obliczu jednak tego, co się wydarzyło między nami, zostałam bez partnera. Oczywiście mogłam zrezygnować z udziału w tej dziecinnej maskaradzie, jednak nie chciałam, by ludzie, którzy znali i mnie i jego (a było kilka takich koleżanek), zobaczyły jak mocno we mnie uderzyło nasze rozstanie. Wiecie, chciałam być trochę taką Bezlitosną Kobietą, która jak potknie się o coś na drodze, to wyciąga pistolet i rozwala to od razu na miejscu, a potem podnosi się i idzie dalej. No i pech chciał, że Ł. nie odmówił mi towarzystwa na tym zacnym balu. I tego żałowaliśmy potem oboje. Zrobiłam coś, czego przez bardzo, ale to cholernie bardzo długi czas nie mogłam sobie darować.
Na półmetku grał DJ, którego bardzo dobrze znałam jeszcze z przeszłości. Gdy wyczailiśmy się na sali, od razu się do mnie uśmiechnął i zostawiając kolegę przy konsolecie zszedł do mnie i poprosił mnie do tańca. Z tańcem zawsze było o u mnie jak u Tuska z angielskim, no ale przecież gwieździe się nie odmawia. Zatańczyłam z nim raz, a potem drugi, a potem trzeci ... i tak praktycznie do końca wieczoru. Ł. poszedł w odstawkę. Jak bardzo go tym skrzywdziłam zobaczyłam dopiero po fakcie. Ale wiecie co ? Nie potraktował mnie tak, jak na to zasłużyłam. Odwiózł mnie po wszystkim do domu i odjechał. Tak strasznie potem żałowałam swojego postępku ! Zraniłam jedyną osobę, na której mi zależało i której chyba też choć odrobinę zależało na mnie. Nie wiem co miałam wtedy w głowie - siano, sieczkę, nic? Fakt był jeden - wykręciłam mu bardzo brudny numer i musiałam zostać za niego surowo ukarana. 

                                              Loteria


                    Tak się złożyło,że w końcu Ł. dał mi się przeprosić. Ba! Nawet powiedział wtedy, że mnie trochę rozumie i w ogóle ... Ale wtedy powiedział mi też coś, co totalnie złamało mi serce. Że jest chory. Śmiertelnie.
Mój świat po raz kolejny rozleciał się na miliard małych kawałeczków. Mój Ł. umiera. Powiedział, że lekarz dał mu jeszcze co najwyżej miesiąc. To było okropne. Gdy to usłyszałam, poczułam się, jakby to nie jemu, ale mi postawiono diagnozę. Bardzo mu współczułam, ale skłamałabym, gdybym nie powiedziała, że moja wewnętrzna rana znów zaczęła niebezpiecznie o sobie przypominać. Bałam się, że go stracę, przez co nie mogłam się na niczym skupić. Cały czas wysyłałam do niego SMS'y jak się czuje czy wszystko OK i jak się trzyma. Odpisywał różnie, raz był spokojny, jakby pogodził się z nieuchronnym przeznaczeniem, innym razem złorzeczył na Boga i wszystkich wokół. Pomyślałam, że pewnie będąc na jego miejscu zachowywałabym się tak samo. Celebrowałam więc każdy dzień z nim spędzony, każda minuta była dla mnie sacrum. Jednak nie utkwiliśmy w pętli czasu. Jego "termin" nieubłaganie się zbliżał.
W ostatnim tygodniu mało już rozmawialiśmy, bo Ł. mówił, że czuje się coraz gorzej i nie ma na nic zupełnie ochoty. A ja cały ostatni tydzień płakałam w poduszkę, zamknięta w swoim pokoju. Cierpiałam wraz z nim i przysięgam, gdybym wtedy mogła coś zrobić, żeby go uratować, byłam gotowa na zrobienie największych głupstw, byle tylko mój najdroższy przyjaciel, moja bratnia dusza ocalała.
Nadszedł terminalny dzień. A potem następny i kolejne tygodnie.
I tu zaczęłam nabierać podejrzeń. Bo Ł. trzymał się dalej w formie, co mnie oczywiście bardzo cieszyło, ale też dało do myślenia. Pamiętam jak moja babcie chorowała na nowotwór - a Ł. miał podobno nie mniej poważną chorobę- i gdy lekarka powiedziała, że zostało jej nie więcej niż dwa tygodnie, to istotnie tak właśnie było. Babcia zmarła w dziewięć dni po postawieniu takiej diagnozy. Natomiast w przypadku Ł. coś nie pykło. Ł. żył i miał się dobrze. I żyje do dziś.
           Wiele czasu zajęło mi zrozumienie, że to była jego potworna gra, w której odgrywał się za upokorzenie go na tym cholernym półmetku. Gdy to sobie uświadomiłam, byłam w tak wielkim szoku, że jeszcze przez bardzo długi czas zaprzeczałam temu faktowi. A jednak. Ł. wiedział, ile dla mnie znaczy i jak bardzo jestem do niego emocjonalnie przywiązana. Wiedział, że gdyby obrzucił mnie bluzgami, to bym mu to wybaczyła, bo wiedziałabym, że mi się należy. Wiedział, że gdyby z dnia na dzień zniknął z mojego życia, nie dałoby mu to takiej satysfakcji, jak wtedy, gdy odegra się na mnie w iście teatralnym stylu. I udało mu się. Po tej całej przygodzie nie czułam już nic. Swoją sfingowaną śmiercią Ł. wyczyścił moją emocjonalną tablicę. Stałam się wewnętrznym człowiekiem-zombie.
           Jeśli jednak myślicie, że po tej akcji Ł. zupełnie zniknął z mojego życia to jesteście w ogromnym błędzie. Ale na dziś już starczy mojej spowiedzi. Czuję, że to materiał na kolejną historię. Kontynuacja już niebawem. Do zobaczenia Drodzy Czytelnicy !

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz