Translate

poniedziałek, 27 listopada 2017

Część II : Królowa Śniegu


                                                          Udając normalność

            Na początku wiadomo, było ciężko. Po owych dwóch wywrotkach, które zaliczyłam z D. i Ł. na jakiś czas odeszła mnie chęć na amory. Choć nie spotkała mnie de facto żadna krzywda z ich strony, to czułam się tak podziurawiona emocjonalnie, że zwątpiłam w sens dalszych znajomości. Na co dzień starałam się uśmiechać, pokazywać jak bardzo nie boli mnie sprawa z Ł., i że tak naprawdę nie stało się nic. Jednak to była bzdura.  Wewnętrznie cały czas przeżywałam i to bardzo mocno całą tą sprawę. No ale jak to, przecież nie pokażę tego innym! Zaczęłam wcielać w swoje życie politykę uodporniania się na słabości. Takie rzeczy robiłam już w sumie w dzieciństwie – uważałam, że człowiek, a w szczególności dziewczyna nie może być słabsza od chłopaków, w związku z tym starałam się ujarzmić mój charakter i przepracować swoje lęki i niedociągnięcia tak, by być w przyszłości niezniszczalna – gdy np. bałam się jakiegoś filmu, to celowo go oglądałam, nawet wielokrotnie, aby wyeliminować strach. Gdy kiedyś miałam fazę na WF, to choć padałam na twarz, zmuszałam się do zrobienia jeszcze choć jednego okrążenia, żeby stać się wytrzymalsza. I tak w kółko. W końcu doprowadziło mnie to do tego, że stałam się nieznośną chłopczycą, dzieckiem specyficznym, a potem jak się okaże – specyficznym dorosłym. 
           Tak naprawdę wyśrubowanym charakterem chciałam przykryć przytłaczającą nieśmiałość, która mnie zdominowała. Nie chciałam, by ta jedna słabostka, nad którą nie udało mi się wystarczająco dobrze zapanować zrujnowała mój wizerunek Iron Maiden. Tak i po rozstaniach z chłopakami chciałam za wszelką cenę pokazać ludziom, że mnie to nie ruszyło, że to tamci pożałują co stracili, nigdy na odwrót. Ale najbardziej ucierpiało moje wnętrze.
            Po paru miesiącach, które z pewnością nie wystarczyły, by uporać się ze stratą Ł., poznałam P. Był to dosyć ekstremalny przypadek, bo był ode mnie nieznacznie młodszy, a ja przecież do tej pory zawsze spotykałam się ze starszymi. Jednak ujął mnie swoją osobowością i nie ukrywam, że na nowo zafascynował mnie wiarą. Dzięki niemu właśnie wróciłam z fazy zwątpienia do fazy aktywnego uczestnictwa w życiu Kościoła. Ale nie o tym temat. W każdym razie przy P. poczułam znów wiarę, że może być jeszcze OK. i że może jednak jestem coś warta.

                                                           Nasz Disneyland



            Nie wiem nawet jak to się stało, ale dosyć szybko zaczęliśmy się z P. spotykać. Chyba obojgu nam trzeba było w końcu wyjść do ludzi. No i tak się zaczęło, najpierw jedno spotkanie, potem drugie, trzecie … Z dnia na dzień fascynowaliśmy się sobą coraz bardziej. W końcu nadszedł marzec i okazało się, że zostaliśmy parą. Było fantastycznie, byliśmy tacy zakochani ! Może to głupie, ale P. wydał mi się facetem, z którym chcę być już na stałe. Każdą komórką ciała pragnęłam być razem z nim, chciałam się dla niego zmieniać, kształtować na nowo swoją osobowość. Nawet to odstępstwo od żelaznej reguły starszeństwa przestało mi przeszkadzać . Było nam cudownie, wręcz nie wierzyłam, że coś takiego przydarzyło się właśnie mi.  Rozkwitłam przy nim i zaczęłam układać sobie wszystko w całość. Relacje z D. i Ł. stały się marną przeszłością, bo P. był wówczas moją teraźniejszością i przyszłością. Weszłam w ten związek całą sobą, przed żadnym facetem (no może za wyjątkiem Ł.) nie otworzyłam się wcześniej tak jak przed P. Nie przyjmowałam nawet do wiadomości, że coś nam się może nie udać. Było kolorowo i wspaniale niczym w Disneylandzie. W zasadzie to P. był moim pierwszym prawdziwym facetem – jeśli wiecie o co mi chodzi. No i właśnie w pewnym momencie zaczęliśmy nadużywać przywilejów dorosłości do tego stopnia, że o mały włos nie zakończyło się to nieciekawą przygodą dla nas obojga. Szczegółów nie będę tutaj opisywała, gdyż myślę, że to nie jest aż tak konieczne, jednakże mogę powiedzieć, że na jakiś czas ta sprawa poróżniła mnie i P. na tyle, że po pół roku związku o mało się nie rozstaliśmy.
            A tak w ogóle, pamiętacie jak mówiłam, że Ł. wcale nie zniknął ostatecznie z mojego życia? No właśnie. To był moment, kiedy wrócił. Ale tym razem to ja go ściągnęłam z powrotem.
        

                                                     Sprawa życia i śmierci


                Nie wiem co w tamtym momencie miałam w głowie, ale w związku z incydentem, który miał miejsce ogarnęło mnie takie przerażenie jak nigdy. Nie byłam w stanie racjonalnie myśleć, zwłaszcza, gdy kalendarz sugerował, że okres powinien mi się zacząć cztery dni temu. Niby niewielkie przesunięcie, ale jednak zrobiło mi się gorąco. I wtedy przypadkiem zobaczyłam, że Ł. zaczął pracę w firmie farmaceutycznej. Tak, dobrze się domyślacie. Napisałam do niego z prośbą, czy nie pomógłby mi ogarnąć czegoś na wypadek … Miałam tylko 18 lat, a moi rodzice wróżyli mi wielką, światową karierę. Gdybym ich zawiodła … Gdybym zawiodła siebie… Oczywiście Ł. odesłał mnie z kwitkiem, mówiąc, że można to rozwiązać w inny sposób, niekoniecznie posuwając się do przerywania czegoś, co się samo zaczęło. Tymczasem moje kontakty z P. były coraz bardziej napięte. Oboje byliśmy zbyt zestresowani, by móc się normalnie komunikować. Na tym tylko cierpiał nasz związek. Ja nie czułam, by on dawał mi należyte oparcie, on miał wrażenie, że się zmieniłam, że nie jestem już tą samą osobą co przedtem. Może oboje mieliśmy w tym szaleństwie trochę racji, no ale … na szczęście okazało się, że to był fałszywy alarm. Tym razem obyło się bez osób trzecich. I to dosłownie.
            Jednak nic już potem nie wróciło do normy. P. zaczął mieć coraz więcej tajemnic, ja przestawałam mu ufać. Bywało, że coraz częściej się kłóciliśmy, zamiast spokojnie porozmawiać. Zaczęliśmy wchodzić w siódmy miesiąc naszej znajomości.


                                                           Kołowrotek


            Nasze próby reanimowania związku były coraz słabsze – chyba nas oboje dopadała już pomału rezygnacja. Jednak z uporem maniaka ciągnęliśmy to dalej, myśląc, że to pierwszy, przejściowy kryzys. Jeździliśmy do jego znajomych, on zabierał mnie na randki – nie mogę powiedzieć, żeby nie próbował. Ale to już nie było to, co dawniej. W końcu po ośmiu miesiącach obopólnych prób, trzy dni po weselu mojej kuzynki, gdzie byliśmy świadkami, postanowiliśmy się rozstać. Znów zalała mnie fala bólu, a moje serce rozpadło się na kolejne miliony kawałków. Nie miałam już ochoty na nic. Czułam się do niczego, jakby ktoś rzucił na mnie klątwę. Co jest ze mną nie tak ? – zastanawiałam się próbując znaleźć odpowiedź. Ale ona uparcie nie przychodziła.
            Rany po P. leczyłam przez trzy lata. Dopiero na studiach pod wpływem kogoś innego minęło mi to ciągłe wyczekiwanie, że może tym razem mi i P. się uda. A raz mogła być po temu okazja.
           Był to dla mnie rok maturalny. W tym czasie spotykałam się z K., ale to akurat nie była poważna relacja. W każdym razie dzień przed maturą z polskiego napisał do mnie P. z propozycją tego, żebyśmy się spotkali i pogadali o starych czasach, żeby sobie wszystko ostatecznie wyjaśnić. Trochę zdziwiła mnie jego propozycja, no ale zaczęłam ją na poważnie rozważać. Jednak po dłuższym namyśle … odmówiłam. Sama do końca teraz nie wiem co mną kierowało. Może po prostu uznałam, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki? W każdym razie tak przerżnęłam pierwszą okazję na powrót do P. Druga okazja pojawiła się stosunkowo szybko, gdy zaprosił mnie na wyjazd na Mazury, gdzie wybierał się ze swoją ekipą, którą po części znałam. I co? I znów go spławiłam. A piszę o tym, bo długo tych dwóch błędów nie mogłam sobie darować. I odbijały mi się czkawką jeszcze dłuuugo potem.



                                                            Don Juan


            Jak wspomniałam wyżej, był czas, gdy spotykałam się z takim jednym K. Był on dość specyficzną osobowością, jednakże daleko ważniejsze dla mnie było to, co zrobił. Otóż był on typowym przykładem dupka, który wabi swoim chamskim podejściem kobiety. Nigdy otwarcie nie przyznał, że ma kogoś, więc gdy zaczęliśmy ze sobą konwersować, tak jakoś wyszło, że poleciałam starym schematem – rozmowa, kawa, kolejne spotkanie. Dziwnym był zbieg okoliczności podobny do historii D. i Ł., gdzie Ł. poszedł ze mną na półmetek, bo sprawa z D. się delikatnie mówiąc rozjechała. Podobnie było i tutaj. Zbliżała się studniówka, na którą miałam iść z P. Niestety, z uwagi na fakt, że rozstaliśmy się dwa miesiące przed balem, a ja znów nie chciałam pokazać, że jestem słaba, poszłam na nią z K. I to był kolejny katastrofalny błąd. Wszyscy mają wspomnienia z balu maturalnego mieszczące się w granicach „OK” i „zajebiście”. Dla mnie to był prawdziwy koszmar.
         Tego, jak potraktował mnie K. nie zapomnę nigdy. Zbeształ moje ego z błotem, pokazał mi, że jestem tylko małą zabawką w wielkim pokoju zabaw. Wykorzystał moją naiwność i tym samym świetnie się bawił mając na boku swoją pannę. Gdy wchodziłam w tę znajomość, nie miałam pojęcia, że ktoś jest w jego życiu. A gdybym wiedziała na pewno nie wchodziłabym w nią dalej. Wszakże mając w pamięci historię z D. i to jak się wtedy czułam, gdy zdradził mnie z tamtą czarownicą, obiecałam sobie, że nigdy nie będę tą trzecią, która rozbija związek. No ale stało się, K. bajerował mnie i tamtą pannę równolegle, robiąc nam siekę z mózgu po mistrzowsku. Czy w tym ponurym kabarecie był ktoś jeszcze ? Nie wiem. I chyba nawet nie chciałam tego wiedzieć. Niemniej, gdy dowiedziałyśmy się nawzajem o swoim istnieniu zaczęła się prawdziwa wojna. Bez sentymentów.
                                              

                                                           Wojna Trojańska

            Nie wiem czemu gdy dostałam od niej pierwszą wiadomość mniej więcej o treści „Ty k… odpier… się od mojego faceta zdz…o jeb…, bo ci łeb rozpierd…. o beton suko pierd…”, obudził się we mnie instynkt walki. Napisałam wtedy do K. z żądaniem, aby wyjaśnił mi całą sytuację. W końcu laska wzięła się z nikąd, z dnia na dzień, więc nie do końca kumałam co jest grane. A on? Stwierdził bezczelnie patrząc mi prosto w oczy, że to jego chora psychicznie była, która nie może pogodzić się z rozstaniem. Uwierzyłam w to, bo mało wariatów na świecie? Nie przejmując się już aż tak jej mailami, kontynuowałam znajomość z K. Jednak tamta była twardą zawodniczką i jej groźby zaczęły przybierać coraz ostrzejszy charakter. Groziła, że wie, gdzie się uczę i może „pociąć mi ryj”, jeśli nie zostawię w spokoju K. Czy wtedy odpuściłam sobie wreszcie tego faceta? Nie. A wiecie dlaczego? Bo naiwnie dalej oszukiwałam samą siebie, że o tę znajomość warto jest walczyć. I walczyłam. Parę razy wdałam się nawet w ostrą pyskówkę z ową damą, ponieważ nie mogłam pozwolić dmuchać sobie w kaszę. I choć laska była ode mnie starsza o rok czy dwa, to taki był z niej „kozak”, że po każdej wiadomości ode mnie szybko mi odpisywała w swoim charakterystycznym już stylu i od razu mnie blokowała na fejsie na jakiś czas, bojąc się kolejnej zjeby w wiadomości. Tak, może to niektórych zdziwi, ale był czas, że naprawdę potrafiłam pocisnąć każdemu, kto  mi podpadł.
           W okresie owych „internetowych wojen” cierpiałam coraz bardziej tkwiąc w tej znajomości. To było chore i dziś wiem to bardzo dobrze. Jednak wtedy perspektywa przerwania tej toksycznej, pełnej zakłamania i oszustw relacji wydawała mi się jeszcze straszniejsza od pozostania w niej. Wtedy też moja samoocena dotknęła dna, na którym siedzi do dziś. Przestałam w siebie wierzyć, sądziłam wręcz, że tak naprawdę nikomu się nie podobam i jestem przedmiotem, który można wyrzucić za siebie, gdy się go już wykorzysta. Byłam ciągle podenerwowana, zła, nie umiałam się na niczym skupić. Każdy dzień fundował mi nowe napięcie czy aby na pewno ta wariatka z „Internetów” nie zechce wcielić w życie swoich pogróżek. Stałam się kłębkiem nerwów i frustracji. Ale w końcu pewnego dnia wstałam i postanowiłam przerwać ten łańcuch upokorzenia. Dosyć zabawy. Ruszyłam na wojnę.

                                                                   Katharsis


            Nie będę ukrywała, że dużo pomógł mi mój wieloletni przyjaciel, S., który w tamtym okresie często ze mną rozmawiał i od czasu do czasu udzielał mi wskazówek i porad. I co śmieszne z S. nigdy nie połączyła mnie żadna romantyczna więź. Odkąd go poznałam zawsze byliśmy dla siebie jak rodzeństwo i choć bywało, że sobie dokuczaliśmy, to jednak zawsze mogłam na niego liczyć. Wtenczas właśnie jedna z rozmów z S. uświadomiła mi, że nie mogę pozwolić na dalsze traktowanie mnie w ten sposób, na jaki sobie K. pozwalał. I jeszcze tego samego dnia, wieczorem w bardzo ostrych słowach usunęłam K. ze swojego życia. Tym samym, choć znów nie bez domieszki rozżalenia, poczułam jak coś spada z moich ramion i daje mi tym samym jakąś ulgę, której od dawna bardzo mi brakowało. Poczułam się przeraźliwie wolna, i słowo „przeraźliwie” wcale nie jest tutaj przypadkowe. Znów mogłam ruszyć na „łowy”.
            I zmagając się ponownie z dziurą w moim sercu bezmyślnie zaangażowałam się w listopadzie w nowy związek, z innym chłopakiem, choć tej decyzji akurat nigdy nie zrozumiałam sama. Tym razem nie chciałam bowiem „zapchać” czymś, a raczej kimś tej pustki w środku. Tym razem chodziło mi o …odegranie się na facetach za wszystkie doznane od nich upokorzenia? Udowodnienie sobie, że nie wypadłam z gry i dalej jestem aktywnym graczem? A może po prostu chciałam dalej czuć się pożądana i chciana? W każdym razie znajomość z tym chłopakiem była bardzo hybrydowa i nie nosiła z całą pewnością znamion typowego związku. Byliśmy raczej jak starzy znajomi z jednego bloku, którzy spotykają się codziennie, by wspólnie spędzać czas, ale de facto nie łączy ich nic poza tym. Tutaj należy zauważyć, że ja też nie zachowałam się do końca fair wobec niego. Udzielając na jego pytania odpowiedzi, które bardzo dobrze chciał usłyszeć, nie będąc z nim też w stu procentach szczera, wymagałam od niego pójścia na studia i niejako „dopasowanie się do mojego poziomu”. Wtedy byłam już na pierwszym roku studiów, więc moja logika nie pozwalała mi spotykać się z kimś, kto nie był na podobnym poziomie edukacyjnym co ja. To było puste i głupie myślenie, no ale cóż … Na pewne rzeczy patrzy się inaczej z dalszej perspektywy. W każdym razie z owym facetem, który też dziwnym zbiegiem okoliczności nazywał się tak, jak mój przyjaciel przywołany na początku tego akapitu, nie łączyła mnie żadna trwała i silna relacja. Skutkiem tego rozstaliśmy się już w maju, w ciągu tego samego roku akademickiego.

                                                               Half-dead


            I tutaj już niedaleko do tego, co widać dzisiaj. Od czasów S. nie spotykałam się nikim na dłużej. Moje „parcie na związki” zamieniłam na ciekawość innych, wysublimowanych przez siebie osób. Miałam epizody z portalami randkowymi, które jednak służyły mi jako narzędzie poznawania różnych osób z różnych grup społecznych. Tak naprawdę już w związku z S. poczułam się tak dziwnie martwa wewnętrznie. Nic tak naprawdę nie budziło już mojej radości, a jedynie jej marne przebłyski raz na jakiś okres czasu. Moja charyzma i żywotność gdzieś uleciały, przez co sprawiam często wrażenie nadętej mumii, która gardzi wszystkim naokoło lub daje wrażenie „specyficznej” lub „dziwnej” osoby. Staram się nad sobą pracować i to właśnie moje studia dają mi spory materiał do zastanowienia i przepracowania go samodzielnie ze sobą. Jednak efekty tej pracy przychodzą bardzo mozolnie i naprawdę w powolnym tempie. Patrzę na ludzi wokół, na moich znajomych i widzę w nich radość, chęć życia i kontaktów z innymi. We mnie tym czasem panuje taki chaos, że nie potrafię sama się z niego wydostać. Chciałabym być taka jak inni, tzn. radosna, zabawna, charyzmatyczna. Chciałabym być taka jak dawniej, za czasów, gdy jeszcze spotykałam się z P. Ale nie potrafię „do siebie” wrócić. Moje wysiłki spełzają na niczym, mam jedynie poczucie umykającego czasu. Gdy teraz ktoś pyta mnie o wiek, mam niemalże automatycznie ochotę powiedzieć, że mam 25 lat, choć faktycznie niedługo skończę 21. Czuję się dziwnie pusta i samotna. Jednak gdy mam okazję wyjść do ludzi, moja jaźń krzyczy niemalże o to, by wrócić z powrotem do mieszkania, zamknąć się w czterech ścianach i igdzie nie wychodzić. Nie raz współlokatorka namawia mnie na wyjście do klubu, do kina czy na miasto. I serio, w jakiś sposób chcę tam z nią iść, bo wiem, że tak robią ludzie w naszym wieku, tak poznaje się innych ludzi i spędza czas, ale przecież z drugiej strony nie pójdę. Mam poczucie niższości wobec innych, moja figura przypomina szafę trzydrzwiową oszkloną, nogi są jak wałki, a o tańcu nie mam zupełnie żadnego pojęcia. Za szczególną piękność też się jakoś nie uważam, choć są tacy, co twierdzą, że mam całkiem ładną buzię. Po co mam więc iść? Żeby się publicznie ośmieszyć? Wylądować potem na Spotted jako „najlepsza” tancerka w regionie? Nie. Już lepiej siedzieć w domu.
            Nie ufam ludziom. Gdy ktoś mówi mi komplement, nie umiem go normalnie przyjąć, zawsze węszę jakiś podstęp lub podejrzewam, że ktoś się ze mnie zwyczajnie nabija. Nie umiem z nimi rozmawiać, bo zdominowała mnie nieśmiałość, a fakt, że przez tyle lat coraz bardziej zamykałam się w sobie wcale nie ułatwia mi sprawy. Nie wiem w ogóle o czym z nimi rozmawiać. O pogodzie? O pierdołach typu „co tutaj robisz?”, „z kim tutaj jesteś?” ? Przecież to żałosne. Czuję się jak zamknięta w klatce. W klatce swojej głowy.
            W najbliższym czasie zamierzam udać się po pomoc do specjalisty. Nie po to, bo to teraz modne czy coś. Po prostu mam już dosyć prawie codziennego ostatnimi czasy płaczu i poczucia rozżalenia. Moje studia poza tym uczą, że nawarstwiające się problemy prowadzą do cholernie poważnych konsekwencji. A nie uśmiecha mi się walka z jakąś depresją czy coś. Przynajmniej nie z takiego powodu.
            Chcę o siebie zawalczyć, jednak czuję, że brakuje mi motywacji. Ten i poprzedni wpis jest adresowany do wszystkich, z którymi się spotykam na co dzień. Nie chcę litości, może po prostu część z Was popatrzy na mnie trochę inaczej niż dotychczas. Każdy ma w życiu ciężkie momenty, nie każdy jednak chce o nich uczciwie i otwarcie mówić. Życzcie mi powodzenia i proszę, trzymajcie za mnie kciuki, żeby udało mi się pokonać większość z tych słabości. To była moja spowiedź.
                                                                                  

Narcyz Borderline.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz